wtorek, 13 grudnia 2011

Kilka słów na początku kursu Ewy Podleś i Jerzego Marchwińskiego dla słuchaczy Studium Pieśni UMFC w dniu 10 grudnia 2011

Moi Drodzy.

Spotykamy się po raz pierwszy i, prawdopodobnie, jedyny. Zawsze miałem z podobną sytuacją spory problem. Aż do momentu, w którym sobie uświadomiłem, że przecież chyba żaden muzyk nie jest uczniem tylko jednego, nominalnego profesora. Formują jego sylwetkę również spotkania z innymi, krótkie, często jednorazowe, słowa usłyszane przypadkiem.

Być może podczas dzisiejszego potkania usłyszycie od nas coś, co może okazać się przydatne dla Waszych aktualnych i przyszłych, artystycznych poczynań. I od razu chcę Wam uświadomić, że nie będą to żadne ani pouczenia, ani nakazy, ani niezawodne recepty, ani – nie daj Boże – jakieś doktryny. Raczej będą to osobiste refleksje i sugestie, generalnie, empirycznie przez nas sprawdzone. Z tymi refleksjami będziecie mogli zrobić na co macie ochotę, zapomnieć za progiem Sali Melcera, albo zapamiętać, a może nawet z nich skorzystać.

Z reguły, zaczynam zawsze moje seminaria i master classes od anegdoty otrzymanej w prezencie w wieku kilkunastu lat, upominku od znakomitego artysty Stanisława Szpinalskiego, która wyjątkowo celnie trafiła wtedy i trafia do tej pory w moje sedno problemu tzw. interpretacji. Oto anegdota.

Jest to historia o początkującym aktorze, który miał podczas debiutu powiedzieć prostą, wydawałoby się, kwestię: „Królu, sługa twój przybył, aby oddać ci hołd”. Młody człowiek myślał długo i wytrwale, lecz nie mógł znaleźć właściwego, jak sądził, sposobu. Poszedł więc do Mistrza z zapytaniem, jak ma tą kwestię powiedzieć. Rzekł mu Mistrz: „Młody człowieku, zastanów się nad sytuacją. Najważniejszy jest król, a kto i po co do niego przychodzi, jest naprawdę nieistotne. Musisz położyć nacisk na królu”. Młody człowiek podziękował, ale wątpliwości go nie opuściły. Poszedł do drugiego Mistrza z tym samym zapytaniem. Usłyszał od niego: „Młody człowieku. Wszyscy i tak wiedzą, że król jest najważniejszy. Istotne, kto do niego przyszedł. Nie ważne, po co. Musisz więc podkreślić słowo sługa”. Pełen nieustających wątpliwości młody aktor poszedł wreszcie do trzeciego Mistrza, który mu rzekł: „Młody człowieku, przecież wszyscy widzą, że do najważniejszej postaci, do króla, przyszedł jego sługa. Istotne, po co przyszedł. Podkreśl, aby oddać ci hołd”. Kiedy wreszcie doszło do premiery, młody debiutant nie był w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. Król, którego grał doświadczony w bojach aktor, po upiornie długich sekundach kompletnej ciszy, powiedział; „Cóż, sługo, widzę, że przybyłeś do swego króla, aby oddać mu hołd?”. Odpowiedzią nieszczęsnego debiutanta było jedynie: „M-hm...”.

I tyle anegdota. Na własny użytek dopisałem jednak do niej ciąg dalszy. Otóż wyobraziłem sobie, że to ja jestem czwartym mistrzem, do którego przyszedł tenże młody aktor z prośbą o poradę. Cóż mógłbym mu powiedzieć? „Młody człowieku. Mów jak chcesz, byle logicznie. Nie wolno ci tylko powiedzieć: Kró lusłu gatwó iprzy byłby odda ćcihołd. Zresztą, jeśli koniecznie chcesz, to mów i tak. Tylko spróbuj potem znaleźć kogoś, kto cię przyjdzie posłuchać, albo podpisze z tobą kontrakt”. Niestety, wcale nie należy do rzadkości taki właśnie rodzaj deklamowania w języku muzyki, który wprawdzie asemantyczny, ale ma przecież swą logikę i interpunkcję. Nawet ryzykowałbym twierdzenie, że jest to zjawisko nagminne i przykład błędu, który sygnalizuję podopiecznym.

Chcę was zapewnić, że nie dowiecie się „jak należy” interpretować, ponieważ jest to teren waszej intymności i może się zdarzyć, że wy sami wiecie najlepiej jak zaśpiewać Ja cię kocham, albo Ich Liebe dich. Ale w zamian chcę was zapewnić, że na pewno usłyszycie, jak nie należy zaśpiewać tego najpiękniejszego z wyznań. Na pewno, nie Ja cięko cham, albo Ichli bedich.

I jeszcze słowo wyjaśnienia, dlaczego nasze spotkanie z Wami nosi tytuł PARTNERSTWO W PIEŚNI. Otóż – naszym zdaniem - w powszechnym odczuciu, nawet bardzo profesjonalnych środowisk, tli się mniej lub więcej zakamuflowane, pełne pejoratywnych konotacji przekonanie, że pieśń, to właściwie jest tylko, albo głównie śpiew. Ten siedzący przy fortepianie, z wzrokiem wbitym w stojące na pulpicie nuty, to tylko mniej lub bardziej udatny i usłużny akompaniator.

A w naszym pojmowaniu, pieśń jest to utwór muzyczny dla dwu wykonawców, śpiewaka i pianisty. We dwóch, czy we dwoje realizują go, kreują jako całość, a nie dwie równoległe, oddzielne partie, tzw. solistyczną i akompaniatorską, dominującą i subordynowaną. Ich relacje są partnerskie, czyli takie, w których ani na chwilę nie zanika poczucie wspólnej odpowiedzialności, respektu do kształtu zapisanego przez twórcę, w klimacie wolności i wykorzystywania pełnej palety profesjonalnych umiejętności i talentu. W naszym odczuciu, walor wykonania partnerskiego istotnie przewyższa to solistyczno-akompaniatorskie. Nawet pomiędzy najsłynniejszymi.

A teraz, słuchamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz