MUZYCZNE
PARTNERSTWO
Refleksje o nauczaniu partnerstwa
SPIS
TREŚCI
Przedmowa: 3
Kilka refleksji o autorze i
„Eseju”, autorstwa prof. Andrzeja Jasińskiego, jednego z najwybitniejszych
współczesnych pedagogów-pianistów.
Uwertura: 4
Wzorem uwertur muzycznych,
zapowiedź problemów zawartych w Eseju oraz wyjaśnienie okoliczności jego
powstania.
Temat z wariacjami: 10
Rodzaj mozaiki, „32
wariacje”, których tematem jest partnerstwo w wielu aspektach wykonawstwa
muzycznego zarówno w sensie profesjonalnym jak i psychologicznym.
Rapsodia: 36
Autorska prezentacja
poglądów oraz wybranych, konkretnych przykładów nauczania partnerstwa ze
śpiewakiem, instrumentalistą i zespołem.
Epilog: 87
Kilka luźnych, ogólnych,
również autorskich refleksji o profesjonalnych i psychologicznych problemach
wykonawczych.
Post
Scriptum 104
Kilka
słów do mojego PT Czytelnika
Przykłady
nutowe· 104/114
Życiorys autora 115
Addendum (Detaliczny spis treści) 116
Akt Notarialny 122
Notary Act 123
Przedmowa
Po
zapoznaniu się z pracą Profesora Jerzego Marchwińskiego o partnerstwie i
kameralistyce fortepianowej z przyjemnością piszę kilka słów tytułem wstępu.
Jako pianista, którego główną specjalnością stało się nauczanie, oprócz gry
solowej w mniejszym lub większym stopniu przez całe życie miałem do czynienia z
różnymi formami wspólnego muzykowania z wokalistami i instrumentalistami.
Sprawiało mi wielką satysfakcję przyczynianie się do coraz lepszego rozumienia
muzyki, pozwalającej na odczuwanie i wyrażanie tego, co przez kontakt z pięknem
stanowi o wartości naszego życia psychicznego. Dziś, po latach, czuję, że
mogłem to czynić jeszcze lepiej, z jeszcze większą satysfakcją i korzyścią dla
siebie i innych, gdybym był miał odwagę postępowania do końca zgodnie z
prezentowaną przez Autora filozofią partnerstwa.
Z
Autorem wiele mnie łączy: w młodości chodziliśmy do tych samych szkół –
ogólnokształcącej i muzycznej, mieliśmy tę samą bardzo dobrą profesorkę, nasi
ojcowie byli organistami, chodziliśmy na te same koncerty, występowaliśmy na
tych samych popisach. Na koncercie dyplomowym średniej szkoły muzycznej
wykonaliśmy z orkiestrą Koncert a-moll Griega – ja część I, a Jerzy części II i
III. Pamiętam, ja grałem z łatwością i przyjemnością; On – kreował. Imponował
mi emocjonalnością muzyczną, sugestywnością, co pozwalało mu odkrywać i
przekazywać słuchaczowi ukrytą pod zewnętrzną warstwą utworu warstwę wyrazową,
zawierającą przesłanie kompozytora – muzyka i człowieka.
W
dalszym swym bogatym życiu artystycznym Profesor Jerzy Marchwiński prezentuje
postawę godności i dobrze pojętej dumy, wynikającej ze świadomości bycia
pośrednikiem między kompozytorem i słuchaczem, ale jednocześnie postawę pokory
w stosunku do muzyki, wymagającej bezkompromisowości w podążaniu trudną drogą
do nieosiągalnego ideału.
Podzielam
poglądy Autora stawiającego te same wymagania pianiście-soliście i
pianiście-kameraliście i podkreślającego równoważność ról partnerów
wykonujących pieśni Brahmsa czy sonaty na fortepian i skrzypce Beethovena.
Podobnie widzę potrzebę doceniania gry zespołowej w procesie dydaktycznym w
szkolnictwie muzycznym wszystkich stopni.
Z
przekonaniem polecam więc, ten esej Profesora Jerzego Marchwińskiego,
pokazujący we właściwym świetle rolę i odpowiedzialność pianisty w akcie
interpretacji utworów kameralnych, w szczególności w duecie z wokalistą czy
instrumentalistą, czego nie oddają terminy „akompaniator” i „akompaniament”.
Właściwe
rozumienie przedstawionej przez Autora istoty partnerstwa między
współwykonawcami dzieła muzycznego może mieć wpływ na świadomość pedagogów,
organizatorów życia muzycznego i samych pianistów, dla których myśli Autora
mogą być inspiracją do pełniejszej, przynoszącej coraz więcej satysfakcji,
zawodowej samorealizacji.
Prof. Andrzej
Jasiński
Uwertura
Pragnę od razu na wstępie uprzedzić
PT Czytelnika, że Esej nie jest typową książką, taką w jednym ciągu, od
początku do końca. Jest to zbiór mych refleksji, oraz artykułów, wystąpień
przed różnymi gremiami opartych o wieloletnie doświadczenie artystyczne i pedagogiczne.
W takiej formie czuję się najbardziej komfortowo i, w moim odczuciu, taka forma
najkorzystniej umożliwia nakreślenie wielowątkowego obrazu tego fascynującego
zjawiska jakim jest partnerstwo człowieka z człowiekiem. Muzyczne partnerstwo,
jest de facto, jedynie pretekstem.
Po
opublikowaniu w magazynie „Ruch Muzyczny” obszernego artykułu „O partnerstwie w
muzyce”, zdumiewająca ilość osób zwróciła się do mnie z sugestią napisania
czegoś w rodzaju podręcznika lub metodyki nauczania muzycznego partnerstwa.
Przez kilka lat nosiłem w sobie ten zamysł, zanim wreszcie zdecydowałem się
podjąć wyzwanie.
I oczywiście, od razu zaczęły się
schody, ponieważ rychło spostrzegłem, że takiego podręcznika ani metodyki, nie
jestem w stanie napisać. Może potrafiłby to ktoś inny, zamiłowany w
obiektywizowaniu wypowiedzi, w dochodzeniu do uogólnień, znający sposób pisania
dzieł naukowych z ich specyficznym językiem i klimatem.
Ze mną jest problem, ponieważ każda
opinia, każda wypowiedź ma cechy par excellence osobiste, wyłącznie moje
własne. Tylko za takie mogę wziąć pełną odpowiedzialność, jedynie pod takimi
mogę się podpisać. Uważam się za skazanego na indywidualny tok życia. Fatalnie
się czuję w każdej zbiorowości, koterii, systemie, doktrynie, partii, nawet
religii. Paradoksalnie, zespołowe granie jest mą autentyczną pasją a sukces
układu partnerskiego, zawsze był dominantą życia.
Taki
mam też sposób wartościowania. Kiedy recenzowałem pisemne prace doktorskie i
habilitacje profesorskie, nieodmiennie preferowałem te, w których autor odważał
się przedstawiać swoje własne poglądy, nawet niekiedy nieporadne, lub
polemiczne. Ważne, żeby powiedział coś bez cudzysłowu. Takim dysertacjom
wystawiałem wysokie oceny. Te, naszpikowane cytatami, odnośnikami i
powoływaniem się na wszystkich świętych naukowych, dostawały ode mnie
ocenę ewentualnie pozytywną, ale niewychodzącą poza standardową kurtuazję.
Dlatego, decydując się na napisanie
tych kilku refleksji o partnerstwie, o graniu zespołowym pianistów i innych
wykonawców, robię to formułując myśli i refleksje wyłącznie moje własne,
dzieląc się doświadczeniami również wyłącznie własnymi, przez siebie
przeżytymi. Jeśli PT Czytelnikowi taka konwencja nie odpowiada, proponuję, żeby
po dotarciu do końca zdania, zakończył lekturę tych dywagacji.
Refleksja początkowa – granie solowe,
granie zespołowe.
Na początku pragnę wyjaśnić,
dlaczego uważam kameralistykę fortepianową, czyli - granie zespołowe pianistów,
za warte szczególnego traktowania. Wiąże się to ze sposobem, w jaki postrzegam
grę solową i zespołową. Dość dawno temu dokonałem na własny użytek nieoczekiwanego
odkrycia, że solistą a więc wykonawcą, który jest w stanie samodzielnie
zrealizować całość utworu, wszystkie jego elementy, jest niemal wyłącznie
pianista. W niewielkiej grupie samodzielnych wykonawców znaleźliby się jeszcze
organista i akordeonista, czyli grający na instrumentach klawiszowych, oraz
harfista i w pewnym sensie, dyrygent. W trakcie wykonywania, tylko oni są w
stanie obyć się bez układu z jakimkolwiek innym muzykiem. Wszyscy pozostali, to
wykonawcy zespołowi! Ich wykonania muszą być realizowane w asyście innych, od
duetu poczynając a na wielkiej orkiestrze symfonicznej kończąc. O ile mogę
sobie wyobrazić recital skrzypka lub wiolonczelisty wykonany solo, czyli w
pojedynkę, złożony wyłącznie z utworów solowych, o tyle recital a capella
śpiewaka, należy już chyba do świata absurdu. Natomiast mogę stosunkowo dość
łatwo wyobrazić sobie światową karierę pianisty, który grałby wyłącznie solo,
nawet bez udziału orkiestry.
Od zawsze pasjonowała mnie pozycja pianisty,
jako – w środowiskowym pojmowaniu – sztandarowego solisty z jednej strony, a z
drugiej strony muzyka, bez którego ogromna większość instrumentalistów i
śpiewaków, po prostu nie może się obejść zarówno w dydaktyce jak i w aktywności
koncertowej. Nie waham się twierdzić, że pianista przebywa od zarania swych
kontaktów z fortepianem w świecie gry solowej, jako jedynej opcji spędzenia
życia i realizowania się w muzyce. Jest kształcony niemal wyłącznie
indywidualnie. Poza zajęciami przeznaczonymi opanowaniu rozlicznych umiejętności
stricte instrumentalnych, w kształceniu wszystkich pozostałych bierze
udział inny wykonawca, właśnie pianista. Granie zespołowe instrumentalisty od
początku nauczania jest czymś naturalnym i oczywistym.
Stąd
właśnie moje przekonanie o powadze postulatu solidnego przygotowania pianistów
do aktywności zespołowej zarówno profesjonalnie, jak i psychologicznie. Na ogół
przeocza się fakt, że dla pianisty, poza solistyczną istnieje również
fascynująca alternatywa wykonawstwa zespołowego. Przez cały okres nauki alternatywa
ta jest na ogół traktowana, łagodnie mówiąc, dość lekceważąco. Sporym problemem
wydaje się być klimat psychologiczny wokół niej, obrośnięty pejoratywnymi
kojarzeniami i złą tradycją. Wyznaję, że nie miałem wyboru w stosunku do idei
podjęcia prób skorygowania tego stanu rzeczy. Musiałem to robić. Poniższy zbiór
moich refleksji ma w założeniu także temu celowi służyć.
Nie uczę jak należy grać; ostrzegam,
jak grać nie należy
Odkąd zająłem się na serio formą
aktywności artystycznej, której na imię dydaktyka, jej podstawę stanowią dwie
refleksje. Pierwsza, to deklaracja, że nie uczę jak trzeba, ani jak należy
grać, bo tego nie wiem. No, właściwie wiem, ale na własny użytek. Pokazuję
natomiast i ostrzegam, jak grać nie należy. Staram się określić błąd, jego
przyczyny i skutki, oraz wskazać drogi korekty. Właściwie, nigdy nie przywołuję
preferencji ani zaleceń estetycznych, jako wskazań dla tzw. właściwego
wykonania. Z wyboru nie interweniuję w sprawy interpretacji, o czym za chwilę.
Uczę partnerstwa, nie gry na instrumencie.
Anegdota o interpretacji
Dla przedstawienia refleksji drugiej
posłużę się anegdotą otrzymaną niegdyś w upominku od znakomitego artysty,
pianisty Stanisława Szpinalskiego. Od niej zawsze zaczynam każde seminarium lub
kurs mistrzowski. Jest to historia o początkującym aktorze, który miał podczas
debiutu powiedzieć prostą, wydawałoby się, kwestię: „Królu, sługa twój przybył,
aby oddać ci hołd”. Młody człowiek myślał długo i wytrwale, lecz nie mógł
znaleźć właściwego, jak sądził, sposobu. Poszedł więc do Mistrza z zapytaniem,
jak ma tą kwestię powiedzieć. Rzekł mu Mistrz: „Młody człowieku, zastanów się
nad sytuacją. Najważniejszy jest król, a kto i po co do niego przychodzi, jest
naprawdę nie istotne. Musisz położyć nacisk na Królu”. Młody człowiek
podziękował, ale wątpliwości go nie opuściły. Poszedł do drugiego Mistrza z tym
samym zapytaniem. Usłyszał od niego: „Młody człowieku. Wszyscy i tak wiedzą, że
król jest najważniejszy. Istotne, kto do niego przyszedł. Nie ważne, po co.
Musisz podkreślić słowo sługa”. Pełen nieustających wątpliwości młody
aktor poszedł wreszcie do trzeciego Mistrza, który mu rzekł:” Młody człowieku,
przecież wszyscy widzą, że do najważniejszej postaci, do króla, przyszedł jego
sługa. Istotne, po co przyszedł. Podkreśl, aby oddać ci hołd”. Kiedy
wreszcie doszło do premiery, młody debiutant nie był w stanie wykrztusić z
siebie ani słowa. Król, którego grał doświadczony w bojach aktor, po upiornie
długich sekundach kompletnej ciszy, powiedział; „Cóż sługo, widzę, że przybyłeś
do swego króla, aby oddać mu hołd?”. Odpowiedzią nieszczęsnego debiutanta było
jedynie: „M-hm...”.
I tyle anegdota. Na własny użytek
dopisałem jednakże do niej ciąg dalszy. Otóż wyobraziłem sobie, że to ja jestem
czwartym mistrzem, do którego przyszedł tenże młody aktor z prośbą o poradę.
Cóż mógłbym mu powiedzieć? „Młody człowieku. Mów jak chcesz, byle logicznie.
Nie wolno ci tylko powiedzieć: Kró lusłu gatwó iprzy byłby odda ćcihołd.
Zresztą, jeśli koniecznie chcesz, to mów tak. Tylko spróbuj potem znaleźć
kogoś, kto cię przyjdzie posłuchać, albo podpisze z tobą kontrakt”. Niestety,
wcale nie należy do rzadkości taki właśnie rodzaj deklamowania w języku muzyki,
który wprawdzie asemantyczny, ale ma przecież swą logikę i interpunkcję. Nawet
ryzykowałbym twierdzenie, że jest zjawiskiem nagminnym i przykładem błędu,
który sygnalizuję podopiecznym.
Ocena urody wykonania
Ocenę urody wykonania pozostawiam
grającemu. To jemu ma się przede wszystkim podobać własne granie. Moją jest
rola doradcy i informatora o niebezpieczeństwach dysonansów estetycznych i
stylu grania, kiedy np. melodia bachowska zaczyna przedzierzgać się w nokturnową
melodię chopinowską. Natomiast bezwzględnie piętnuję defekty logiki i
najczęściej, interpunkcji muzycznej. Za jedno z największych zagrożeń uważam
niewolę kreski taktowej, również grafiki łączącej nuty np. w grupy czwórkowe.
Wydaje mi się, że jest to geneza dość powszechnego, wadliwego zjawiska
eksponowania początków taktów i grup.
Uczenie interpretacji
Nie widzę szczególnego uzasadnienia,
żeby uczyć interpretacji w sposób – nazwałbym to, bezpośredni. Moim zdaniem,
wystarczające jest uwrażliwienie na wspomniane już granie logiczne i naturalne.
Każdy człowiek jest przecież unikatową strukturą i fizyczną i psychiczną, każda
ludzka reakcja jest jedyna, niepowtarzalna. Ta sama fraza zagrana przez dwu
wykonawców, nigdy nie będzie identyczna, ponieważ jest w sposób nieunikniony
skażona ciałem i duchem wykonawcy. To, że nie wszystkie ciała i dusze są
piękne, to, że dystrybucja talentu jest daleka od sprawiedliwości, należałoby
reklamować pod właściwym adresem. Kto uczy sztuki, chyba nie ma alternatywy dla
aprobaty - moim zdaniem - oczywistego faktu, że nauczyć może jedynie profesji.
Sądzę, że jeszcze nikomu nie udało się nikogo nauczyć talentu. Prawdopodobnie,
również piękna.
Granie jedną ręką
Z głębokim przekonaniem serwuję moim
podopiecznym sposób dochodzenia do grania logicznego bardzo prosty, bardzo
skuteczny i chyba, bardzo wydajny. Otóż, proszę ich o granie melodii jedną
ręką. Nie przegrywanie, tylko realizowanie w sposób, jakby to miała być melodia
zagrana na koncercie np. przez skrzypka, albo innego wykonawcę grającego na
instrumencie homofonicznym lub jeszcze lepiej, zaśpiewana przez idealnego
śpiewaka. Najczęstszą reakcją jest osłupienie z powodu granych poprzednio
nonsensów, dostrzegalnych łatwo przez przecież zdolnego, choćby odrobinę
wrażliwego młodego człowieka, który ma nie tylko poczucie zdrowego, muzycznego
rozsądku, ale i spory już zapas wiedzy i umiejętności profesjonalnych. Sposób
ten, prawdopodobnie znany powszechnie od dawna, odkryłem na własny użytek przed
wielu laty. Dopomagał mi skutecznie realizować narrację najbliższą mej
wrażliwości.
Relacja pomiędzy elementem wiodącym i
wtórującym
Pianista, uwikłany w rozmaite
harmonie, kontrapunkty i inne ornamenty, może zgubić zasadniczy wątek logiczny,
dla którego wymyśliłem określenie „element wiodący”. Wszystkie pozostałe są, po
prostu, „elementem wtórującym”, który realizowany najdoskonalej jak to jest
możliwe, w relacji z tymże elementem wiodącym, ma ogromnie ważną rolę
wspomagania narracji, zapewnienia komfortu i pełni przekazu. Źle się dzieje,
jeśli element wtórujący zaczyna stawać się zbyt obecny, natarczywy, kiedy
zaczyna dominować nad elementem wiodącym, zwyczajnie, przeszkadzać mu.
Te relacje pomiędzy wspomnianymi
elementami istnieją w grze solowej i oczywiście, w graniu zespołowym.
Szczególnie dobitnie ujawniają się we współpracy z dyrygentami, partnerującymi
innym wykonawcom. Przerażająca jest często głuchota zasłuchanych w siebie
„mistrzów” batuty, którzy wydają się nie dostrzegać oczywistego faktu, że ich
oferta dynamiczna, powinna, lub może nawet musi być grana w kontekście
brzmienia całości. Zwłaszcza, kiedy element wiodący nie należy do orkiestry.
Kierujący orkiestrą wykazuje się dość powszechnym, karygodnym brakiem
profesjonalizmu przeoczając oczywisty fakt, że forte są sobie nierówne,
chyba nieco inne u Mozarta i Rossiniego niż u Richarda Straußa, że forte orkiestry,
wtedy, kiedy gra sama, jest drastycznie różne od forte w układach
partnerskich z innymi wykonawcami grającymi na instrumentach homofonicznych, ze
śpiewakami, szczególnie. Partnerujący pianiści, niestety, nie są wolni od
podobnych braków.
Śpiewanie melodii
W sytuacjach wciąż jeszcze budzących
wątpliwości, oprócz grania jedną ręką szczerze polecam zaśpiewanie sobie
melodii. Dla uniknięcia rozbawienia przypadkowych słuchaczy, najlepiej, jeśli
odbywa się to w samotności! Jestem przekonany, że śpiew jest w minimalnym
stopniu narażony na niebezpieczeństwa braku logiki. Apeluję o wyobrażenie sobie
np. melodii Nokturnu Des-dur Chopina, zaśpiewanej przez jakiegoś Placida Domingo,
Marię Callas albo innego Pavarottiego. Skorygowana wtedy logika frazy oraz jej
słyszenie, czyni naturalną relację z lewą ręką, z tymi wszystkimi harmoniami,
kontrapunktami i ornamentami. Zakłócenia relacji, bezsens deklamacji, są – w
moim słyszeniu - najpowszechniejszym defektem wykonań, nawet tych już
profesjonalnych. Mógłbym zacytować nazwiska pianistów zajmujących czołowe
miejsca w światowych rankingach, którzy po zaśpiewaniu melodii wpadliby w
osłupienie słysząc nonsensy nagrywanych przez siebie chopinowskich Nokturnów.
Nawet tych utrwalonych już na płytach DG.
Te sygnalizowane refleksje o
elemencie wiodącym i wtórującym (oczywiście, w zrozumiałym uproszczeniu), o
logice deklamacji, stanowią ważny element podstawy uczenia przeze mnie
partnerstwa, grania zespołowego. Przecież, podobnie jak jeden solista gra cały
utwór, który stanowi swoistą strukturę złożoną z elementów wiodących i
wtórujących, podobnie jeden zespół gra cały utwór. Nie - dwie, trzy, czy cztery
„partie”, lecz jeden utwór, gąszcz elementów wiodących i wtórujących, które
zgodnie z wolą kompozytora, przechodzą wymiennie od jednego wykonawcy do
drugiego. Elementy wiodące, muszą, – choć nie lubię tego trybu, niekiedy się
nim jednak posługuję – być zagrane w sposób możliwe autorytatywny, klarowny,
logiczny i przekonywający. Nie tylko, dlatego, żeby były zrozumiałe dla
słuchacza, ale nade wszystko słyszalne i zrozumiałe dla parterów. To oni muszą
wiedzieć, komu i czemu mają zapewnić komfort i jaki znaleźć kontekst
dynamiczny, aby narracji wiodącej nie zakłócać nadobecnością wtóru.
Refleksje i sugestie
Z rozmysłem i z wyboru formę
zwracania się nazywam refleksjami, sugestiami, nigdy pouczeniami, a nawet
radami. Podopiecznym pozostawiam decyzję o ich zaakceptowaniu lub odrzuceniu,
zapamiętaniu lub zapomnieniu. Mam organiczną niechęć do każdych przejawów nadopiekuńczości
i prowadzenia za rękę dorosłego człowieka, nawet takiego, który dopiero, co
uzyskał pełnoletniość. Nie tylko szanuję ich wolność, ale zdaję sobie doskonale
sprawę z tego, że po prostu mogę się mylić, zwyczajnie nie mieć racji. Jestem
najdalszy od wszelkiego „sowietyzmu” w graniu, czyli, że tak trzeba, należy,
powinno, musi. I to jest właściwie podstawowy sposób mojego uczenia
partnerstwa, uczenia grania zespołowego w ogóle. To nie ja, lecz grający w
zespole decydują, co jest logiczne, co postrzegają, jako piękne, oni sami
rozstrzygają o kontekście dynamicznym. Najczęściej, ku ich wielkiemu zdumieniu
i ogromnej radości, doskonale sobie radzą z tymi problemami.
Cały zespół gra jeden utwór
I
nade wszystko, próbuję pozyskać ich aprobatę do wspomnianego już,
fundamentalnie ważnego stwierdzenia, że we dwoje, w troje, czworo lub pięcioro,
grają jeden utwór, a nie dwie, trzy, cztery lub pięć równoległych partii. Z pianistami jest nieco mniej problemów,
ponieważ fortepian jest jednym z nielicznych instrumentów umożliwiających grę
harmoniczną, akordową, polifoniczną, jednym słowem – kompletną. Śpiew i
wszystkie inne instrumenty, w skrócie zwane orkiestrowymi, są z natury
homofoniczne. Wyobrażenie sobie całości utworu, na podstawie jedynie nut
skrzypka lub innego instrumentalisty, jest niemal niemożliwe. Dopiero w trakcie
prób instrumentaliści „słyszą” cały utwór, lecz niemal nigdy nie „widzą”. Bardzo
staram się przekonać podopiecznych do przestudiowania partytury tria, czy
kwartetu, a także zagrania przeznaczonej sobie części sonaty z nut pianisty.
Dwie i więcej pięciolinii
Wydawałoby
się oczywiste, niemal banalne stwierdzenie, ze sonata na instrument i fortepian
jest zapisana na trzech pięcioliniach, trio na czterech itd. Jednakże,
niedoinformowany pianista bardzo często nie dostrzega tych pozostałych
pięciolinii. A powinien! Powinien, na dobrą sprawę, nigdy ich nie tracić z
oczu. Podobnie jak w pieśniach, fizyczny zakres postrzegania wzroku, winien obejmować
wszystkie trzy pięciolinie i, co niezmiernie ważne, tekst słowny. To wchodzi -
moim zdaniem - w zakres fundamentalnych, profesjonalnych umiejętności
pianistów, wykonawców muzyki zespołowej. Pianista, podobnie jak dyrygent,
winien opanować umiejętność równoczesnego kontrolowania wzrokiem nie dwu, lecz
kilku pięciolinii.
Szkoła i uniwersytet (akademia)
Nie
bez żalu stwierdzam, że cała moja półwieczna aktywność pedagogiczna, nie
wychodziła poza poziom akademicki. Działałem w tej szczególnej sytuacji, kiedy
pozostający pod moją opieką młody człowiek nie przynależy już do kasty uczniów
szkolnych, lecz rozpoczyna żywot akademicki, uniwersytecki. Ubolewam, ze nic
nie jest mi wiadome empirycznie o problemach dydaktyki w szkolnictwie niższego
i średniego szczebla. Nie wiem, czy potrafiłbym trafić do duszy i umysłu
dziecka, do młodego gniewnego nastolatka oszołomionego pierwszymi fascynacjami
odkrywanego życia. Jestem pełen najwyższego podziwu i czci dla tych, którzy to
potrafią. Dla tych, którzy mają odwagę wystawić opinię o kilkunastoletnim
chłopcu, jak Elsner o Chopinie: „Szczególna zdolność. Geniusz muzyczny”, lub,
którzy potrafią ochronić i nie zdeformować w zaraniu gigantycznych talentów.
W
okresie uniwersyteckim samodzielna aktywność uczącego się, studiującego, jest –
przynajmniej według mnie – jedną z wartości najbardziej pożądanych. Nie wiem
jak postępują inni pedagodzy. W moich relacjach z młodymi, nigdy nie
traktowałem ich, jako studentów, a już nie daj Panie Boże, jako uczniów.
Nieodmiennie traktowałem ich jak młodych artystów, z którymi wspólnie
przeżywaliśmy przygodę, naszą przygodę ze Sztuką. Żadnego z nich niczego
natrętnie nie nauczałem, nikogo nie pouczałem. Dzieliłem się z nimi moją wiedzą
i doświadczeniem, mówiłem do nich swoje opinie i refleksje, bardzo, bardzo
uważnie nasłuchiwałem ich refleksji w pełni świadom, że w naszych układach ten
utytułowany i siwy, wcale nie zawsze ma ostateczną rację. Ich wrażliwość i
indywidualność traktowałem, jako wartość pod absolutną ochroną. Starałem się, aby
każda moja interwencja spełniała oczekiwania kultury, delikatności i taktu.
Czasami, jak sygnał ostrzegawczy pojawiało się wspomnienie rozmowy z wielkim
luminarzem pedagogiki, który na prośbę o udzielenie mi kilku konsultacji
podyplomowych, odważył się odpowiedzieć: „Chętnie, ale będzie pan musiał być
gotów do całkowitej zmiany swej estetyki”. Wciąż uśmiecham się na wspomnienie
mojej panicznej ucieczki!
I
tak, zbliżam się do końca Uwertury. Jak w wielu uwerturach tradycyjnych,
zasygnalizowałem w niej kilka tematów, kilka leitmotiwów. Wracam do nich
w Wariacjach, w Rapsodii - swobodnej opowieści o układzie
pianista-śpiewak, pianista-instrumentalista, pianista-zespół oraz w
rozważaniach „Kameralistyka fortepianowa. Geneza i perspektywy” i w Epilogu.
Temat z wariacjami
Nie bez kozery włączyłem wcześniej
napisany obszerny esej o
partnerstwie do zbioru refleksji o nauczaniu grania zespołowego. Zawarłem w
nim, bowiem, rozważania nie tylko o tym, co stanowiło dominantę mojego życia -
również profesjonalnego - lecz nade wszystko, dlatego, że jest to kompendium
osobistych spostrzeżeń o tym fascynującym pojęciu. Jeśli więc miałem coś
napisać o nauczaniu partnerstwa, uważałem za swą powinność możliwie w pełni
przedstawić sposób, w jaki go postrzegam.
Przydarzyła
mi się w związku z tym trochę dziwna historia, którą z pewnym rozbawieniem
przytoczę. Otóż, zupełnie nie wiem, dlaczego, w „Temacie z Wariacjami” liczba
wariacji zamknęła się cyfrą 32. Jakby zadziałała jakaś magia 32, 33?. Bo
skąd np. bachowskie 33 Wariacje goldbergowskie, beethovenowskie 33 na temat
Diabellego i 32 c-moll, skąd 32 Krótkie Filmy o Glennie Gouldzie? Szczerze się
uśmiechnąłem, kiedy zdałem sobie sprawę chwilę po napisaniu, że tych moich,
krótkich wariacji jest właśnie 32!
Idea partnerstwa jest jakby
muzycznym tematem 32 wariacji. Adresowałem je głównie do tych, którym przez
niemal pół wieku przekazywałem wiedzę o muzycznej profesji. Chciałem
zasygnalizować wartość i znaczenie czegoś, co tak niesłusznie wydaje się być
marginalnie traktowane nie tylko w artystycznym działaniu sporej liczby
wykonawców muzyki, ale i w postrzeganiu zatwardziałej w swej solistycznej
obsesji części środowiska. Wierzyłem, że również pośród wykonawców dorosłych i
samodzielnych a nawet czytelników niezwiązanych z muzyką, moje dywagacje mają
szanse wywołać pozytywne echa. Z relacji, które do mnie docierają wynika, że
wiara ta nie była całkiem bezzasadną.
W
edukacji i wychowaniu pokoleń temat partnerstwa wydaje się być, niestety,
również traktowany jakby po macoszemu. A zapisując te refleksje dostrzegłem, ku
sporemu zdumieniu, ich ogromne pokrewieństwo z jakże fundamentalnie ważnym
partnerstwem we współżyciu człowieka z człowiekiem. W moim pojmowaniu, może to
stanowić jeszcze jeden drobny dowód, że sztuka, muzyka, stanowią integralną
część życia, a nie tylko jego estetyczną nadbudowę.
„32 Wariacje na temat partnerstwa”:
PREAMBUŁA
1. Motywy podjęcia tematu.
Żadna dysertacja, żadna naukowa praca badawcza. Jest to
garść refleksji osobistych, a nawet, autorskich. Bowiem, mimo używanej przez
muzyczne środowisko wspólnej terminologii, nigdzie nie natrafiłem na jakiś
wyraźnie podobny do nich ślad, ani zdecydowane pokrewieństwo. Od nikogo o nich
nie słyszałem, nikt mnie ich sensu stricto nie uczył. Są rezultatem mych
doświadczeń i przemyśleń, tych z czasów intensywnej obecności na estradzie, z
której los mnie nieodwołalnie usunął i tych, z sal wykładowych, w których wspólnie
z mymi podopiecznymi poznajemy tajemnice Sztuki, tego być może najpiękniejszego
i najbardziej wyrafinowanego owocu ludzkiego ducha.
Motywy? Z mych poglądów o partnerstwie „tłumaczyłem się” na
estradach, w studiach nagrań i podczas emisji telewizyjnych. „Tłumaczę się”
teraz przed młodymi adeptami sztuki muzycznej. Pomyślałem sobie, że może
spróbowałbym zostawić jakiś ich ślad pisany? Może nieco trwalszy od koncertów i
wykładów? Poza tym, podczas wędrówek bibliotecznych i internetowych, nie
znalazłem żadnej publikacji o partnerstwie pomiędzy ludźmi. Trochę się nawet
zdziwiłem, ponieważ postrzegam udane partnerstwo, jako coś szczególnie ważnego.
Jest to – moim zdaniem - dominanta sukcesu współżycia, a w rzeczywistości nas,
muzyków, których zaledwie znikomy promil egzystuje, jako wykonawcy
indywidualni, partnerstwo wydaje się być przewodnią wartością samorealizacji
zarówno profesjonalnej jak i ogólnej, życiowej. A tak o tym partnerstwie cicho!
Obraz partnerstwa, przy bliższym przyjrzeniu okazał się być
bardzo rozległy, dość trudny do ogarnięcia i usystematyzowania. W efekcie, jawi
mi się, jako mozaika złożona z wielu elementów, bez preferencji i hierarchii,
albo rodzaj obrazu oglądanego w kalejdoskopie. I taką formę wypowiedzi
przyjmuję.
Umownie uważam uniwersytecki poziom profesjonalny partnerów,
jako oczywiste minimum i właściwie do takiego czytelnika kieruję te dywagacje,
chociaż być może również adresat spoza środowiska, jeśli tylko mieć będzie
wolną chwilę, aby pobyć z tekstem, znajdzie dla siebie w tym eseju trochę
przestrzeni dla refleksji.
2. Partnerstwo. Wyjaśnienie pojęcia.
Mój Esej miał nosić tytuł: Wykład o muzycznym partnerstwie. Zmieniłem go jednakże na Refleksje o muzycznym partnerstwie.
Prelekcja lub wykład kojarzą mi się od
razu z klimatem nauki, z oczekiwaniem sformułowań skierowanych ku uogólnieniom,
nawet ze szczególnym poszukiwaniem prawidłowości i jedynie słusznych rozwiązań.
Zdecydowanie czymś innym jest klimat
refleksji, który doskonale się realizuje w pewnej swobodzie indywidualnych,
osobistych sformułowań, zachowujących margines dowolności, unikatowego
spojrzenia na problem. Nie waham się podpowiedzieć, że refleksje dopuszczają
też możliwość obcowania z tajemnicą, która niekoniecznie musi być do końca
poznana i nazwana.
Na swój prywatny użytek posługuję się
takim prostym, być może nawet nieco trywialnym porównaniem różnicy pomiędzy
nauką i sztuką. Jest to pojęcie krzyżówki. W nauce, jak w krzyżówce, jeśli
wszystko się zgadza w poziomie i w pionie, problem jest rozwiązany. A w sztuce?
Wszystko się zgadza i w poziomie i w pionie, a sztuki nie ma!
Refleksje, którymi chciałem się z
podzielić, przynależą do świata sztuki, nawet jeśli bezpośrednio nie rezydują w
świecie dźwięków. Dotyczą jednakże unikatowej rzeczywistości wyjątkowej grupy
ludzi, naznaczonych znamieniem artyzmu i tajemniczych dyspozycji, zwanych
talentem lub zdolnościami. W rzeczywistości tej trudno by znaleźć rozwiązania
jedynie słuszne i jedynie prawidłowe. Tu jest miejsce dla intuicji i szczególnej
wrażliwości.
Oczywiście, cały ten świat wspiera się
na fundamencie możliwej do nauczenia się profesji i specyficznej wiedzy. Bo
profesji można się nauczyć; chyba jednak jeszcze nikomu nie udało się nauczyć
talentu!! Jestem głęboko przekonany, że te moje refleksje odnoszą się właśnie do
zakresu profesji i, być może, okażą się komuś przydatne w znalezieniu swojego
miejsca w niełatwym świecie bycia artystą.
W moim osobistym postrzeganiu, widzę
trzy idee, które wiążą ludzi ze sobą i stanowią istotną część sukcesu ich
współżycia. Jest to miłość – czyli uczucie, przyjaźń - czyli sojusz i właśnie,
partnerstwo – czyli mądrość.
Internetowy almanach wyraźnie wskazuje na
uprzywilejowane usytuowanie miłości w literaturze. To o niej wylali morze
atramentu autentyczni geniusze niemal od zarania ludzkich losów aż do chwili
obecnej. To Salomonowa Pieśń nad Pieśniami, niemal cała grecka
mitologia, niezliczone wiersze i poematy, powieści i przypowieści.
Wprawdzie idea przyjaźni przewija się
przez Iliadę, nawet Biblię i twórczość znakomitych literatów, łącznie z
Cervantesem, Goethem czy naszym Krasickim i Prusem, ale w porównaniu z
miłością, jest to część znikoma.
O partnerstwie? Nic z literatury,
ostatnio, trochę dziennikarskich sygnałów. A przecież wydawałoby się, że to
właśnie partnerstwo pomiędzy ludźmi wydaje się być niemal pewnym i skutecznym
gwarantem sukcesu współpracy i współżycia z drugim człowiekiem. To partnerstwo
oferuje chyba najwięcej szans udanego, trwałego kreowania wspólnej
rzeczywistości. Z miłością różnie bywa, bo miłość
to cygańskie dziecię, ani jej nie ufaj ani wierz. Przyjaźń też nie zawsze
wytrzymuje próbę konfrontacji z rozmaitymi, trudniejszymi sytuacjami.
W moim postrzeganiu i oczywistym
uproszczeniu, miłość dominuje do czasu ślubu i wesela. A potem? Większości
bajek kończy się zdaniem I potem żyli
długo i szczęśliwie. Może dlatego, że wprzódy byli kochankami a potem
przedzierzgnęli się w partnerów z szansą udanego bycia razem aż do finalnego
rozstania?
Niekiedy wydaje mi się, że partnerstwo
wciąż oczekuje swojego Szekspira albo naszego Kotarbińskiego. Moje, osobiste
refleksje, to być może drobna, bezprecedensowa i pionierska zapowiedź czegoś
dotychczas nieistniejącego. Kiedy zacząłem je spisywać, ze zdumieniem
uświadomiłem sobie, że obraz partnerstwa, muzycznego partnerstwa, wcale nie
jest odległy od partnerstwa międzyludzkiego, że wręcz, pomijając specyfikę
pojęć muzycznych, właściwie mówi o tym samym. Dlatego też, traktuję temat
muzycznego partnerstwa jako rodzaj pretekstu, narzędzia, które może służyć
próbie ogarnięcia tego fascynującego, acz dość rozległego zjawiska.
Archiwalne, sprzed ponad 60 laty,
nagranie Winterreise ze znakomitym
Edmundem Kossowskim, będącym wówczas w apogeum swej formy, ze mną, zaledwie
świeżo upieczonym absolwentem ówczesnego PWSM, stało się zaczynem mej życiowej
pasji, partnerstwa i akompaniamentu. Od samego początku współpracy uświadomiłem
sobie, że pieśń Franza Schuberta jest jedna, nie tylko dla śpiewaka, ale dla
obydwu wykonawców, śpiewaka i pianisty, obarczonych niepodzielną troską o
możliwie najlepszą realizację arcydzieła.
Kolejnym, autorskim odkryciem było
uświadomienie sobie - w moim odczuciu - ewidentnego faktu, że cała muzyczna
aktywność wykonawcza ma tylko dwie formy: albo solową, indywidualną, albo
zespołową, jako współpraca z innym wykonawcą. Jestem przekonany, że najlepszym,
kreatywnym fundamentem sukcesu współpracy wykonania zespołowego, jest właśnie
partnerstwo, a nie krzywy układ solista-akompaniator.
Kilka słów o akompaniamencie i
akompaniatorze, o ich roli artystycznej i usługowej. Tzw. akompaniament stanowi integralną część utworu i tak, jak wszystkie
pozostałe, musi być wykonany bez skazy, w idealnym kontekście relacji pomiędzy
elementem wiodącym i wtórującym. Posługuję się przykładem Chopinowskich
nokturnów. Prawa ręka, to naczelny śpiew nokturnu, a lewa, to jego wtór,
akompaniament. Marnie zrealizowany przez lewą rękę wtór, zniweczy nawet
najpiękniejszy śpiew prawej. W moim osobistym pojmowaniu, nie ma zresztą
potrzeby uciekania się do przykładu nokturnu. Wiem, że nawet najprostszy bas
Albertiego, może być wykonany marnie, albo znakomicie, może wykonanie całości
degradować, albo je kreować. Pianista, realizujący ten tzw. akompaniament, nie
powinien się rozstawać z myślą, że jest artystą, współtwórcą wykonania,
wykorzystującym całą paletę swej pianistycznej profesji.
W sprawach artystycznych, problemy
związane z relacją pomiędzy wykonawcami, w zasadzie nie odbiegają od relacji
partnerskich. Komplikacje zaczynają się ujawniać w obciążonych pejoratywnymi
konotacjami relacjach pomiędzy tzw. solistą i tzw. akompaniatorem. W
szkolnictwie wszystkich szczebli, z akademickim łącznie, popełniany jest przez
pedagogów, często nawet tych renomowanych, zatrważający błąd. Zakodowują oni w
świadomości uczniów pojęcie pianisty-akompaniatora, od którego oczekuje się
niemal wyłącznej usługi, nawet w Sonatach, wciąż nagminnie określanych jako
utwory instrumentalne z akompaniamentem fortepianu. Ta skandaliczna deformacja
potrafi pozostawić ślad na całe życie nawet u renomowanych artystów.
Problem relacji pomiędzy wykonawcami, z
których jeden jest uprzywilejowany a drugi, tzw. akompaniator, zobowiązany do
subordynacji, nawet w wymiarze trywialnym, niestety wciąż istnieje. Mnie chodzi
w istocie o nierówne relacje pomiędzy wykonawcami, przekładające się na
rezultat artystyczny wykonania. Walor pieśni Mozarta wykonanych przez Elizabeth
Schwarzkopf i akompaniatora, nawet określanego mianem cesarza akompaniatorów,
jakim był Gerald Moore i tą samą Schwarzkopf z Walterem Giesekingiem, ówczesnym
królem pianistów, jest dostrzegalnie inny. Wydaje mi się, że przyczyna jest
głównie mentalna, psychologiczna: albo jest się partnerem, jednym z dwu równych
wykonawców, albo akompaniatorem, nawet jeśli jego gra jest z najwyższej półki.
Tyle wstępnych, zaledwie sygnalnych
refleksji. Teraz czas na najważniejszą, rodzaj definicji fascynującego
zjawiska, jakim jest partnerstwo. Będzie to definicja przeniesiona in extenso z moich poprzednich tekstów.
Mój osobisty dekalog lub raczej Dodekalog Muzycznego Partnerstwa,
jest listą podstawowych refleksji i wartości, które mogą dopomóc w zaistnieniu
udanego współsprawstwa. Jakkolwiek refleksje mają charakter osobisty, ich treść
wydaje się być uniwersalna.
W The Encyclopedia
Britannica, hasło Partnership (Partnerstwo), brzmi następująco: Partnership, voluntary association of two or
more persons for the purpose of managing a business enterprise and sharing its
profits or losses, czyli: Partnerstwo,
dobrowolny związek dwu lub więcej osób, którego celem jest prowadzenie
przedsięwzięcia oraz dzielenie jego zysków lub strat.
Tak brzmi definicja
partnerstwa w tej, być może, najznakomitszej encyklopedii, jaka istnieje na
świecie. Właściwie, nic dodać, nic ująć. Wszystko jest powiedziane, zwięźle i
zrozumiale.
Ale niemal natychmiast po jej lekturze przypomniała mi się
wyborna, wyczytana u wielkiego Abby Ebana, niezwykle mądra i ważna anegdota o
dociekliwym uczniu, który zapytał rabina, czy można w jednym zdaniu streścić
całą Torę. Oto odpowiedź, którą usłyszał z ust mistrza, podejrzewam, że okraszoną
nieco filozoficznym uśmiechem: Of course,
yes. What
is hateful to you, do not do to your neighbor. This is the
whole Torah. The rest is commentary, co w dowolnym tłumaczeniu brzmi: Oczywiście, tak. Nie czyń bliźniemu, co tobie niemiłe. To jest cała
Tora. Reszta, to komentarz.
Odrobinę podobnie
rzecz się ma z partnerstwem. Istota encyklopedycznej definicji ma wymiar
jednego, krótkiego zdania. Teraz miejsce na komentarz. Oczywiście, będzie to
komentarz osobisty. Nigdy nie ośmieliłbym się nawet na chwilę pomyśleć o jakimś
komentarzu uniwersalnym!
Zacznę
od refleksji, że podobnie jak kultura i wszelkie kreatywne relacje pomiędzy
ludźmi, nic nie dzieje się samo, Wszystko wymaga wysiłku, zaangażowania,
mądrości, wytrwałości, może też w pewnym sensie poświęcenia i innych, im
podobnych, pokrewnych wartości.
W konkretnym przypadku muzyka,
warunkiem nieodzownym jest możliwy do osiągniecia, indywidualny poziom
umiejętności profesjonalnych. Nie mam na myśli jakichś wartości absolutnych.
Chodzi mi raczej o poziom aktualny, uczniowski, studencki i w końcu, poziom
dojrzałego artysty.
Spośród wielu ważnych wartości,
zdecydowałem się do mojego osobistego komentarza wybrać 12, bez jakiejś
hierarchicznej kolejności, które mogą stanowić listę potrzebnych elementów dla
w miarę kompletnego obrazu całości. Taki „Dodekalog muzycznego partnerstwa”.
Są to:
Wartość
pierwsza: Wspólna, wzajemna odpowiedzialność za całość
wykonania.
Dla
porządku zacytuję fenomenalne określenie dzieła muzycznego, autorstwa naszego
wspaniałego, nieocenionego prof. Kazimierza Sikorskiego: Wprawdzie
dzieło muzyczne jest jednością, ale składa się z wielu elementów: melodii,
rytmu, harmonii, dynamiki, agogiki, artykulacji, kontrapunktu, formy i
zawartości emocjonalnej.
Solista realizuje wykonanie
wszystkich elementów utworu sam jeden, na swoją wyłączną odpowiedzialność. Jego
jest sukces i jego jest niepowodzenie. Nie musi z nikim i z niczym się liczyć.
W partnerskim wykonaniu zespołowym,
odpowiedzialność ma podwójny charakter: za elementy utworu realizowane przez
siebie oraz za walor całości. Wykonawca działa w nieustającej świadomości, że
marnie realizowana przez niego część utworu, degraduje wykonanie, deprecjonując
wysiłek i starania pozostałych uczestników wykonania.
Wartość
druga: Wzajemność.
Niepodobieństwem jest wyobrazić
sobie partnerstwo w jedną stronę, podobnie jak przyjaźń. Jedynie, w pewny
sensie, można sobie wyobrazić miłość nieodwzajemnioną. Oczekiwanie szczęścia i
sukcesu w takim układzie jest osobistą sprawą zakochanego, na jego wyłączną
odpowiedzialność.
Zawsze myślałem – proszę mi
wybaczyć, że zacytuję sam siebie: To, że
ja ciebie kocham, ciebie do niczego nie zobowiązuje, a mnie, do niczego nie
upoważnia.
Wartość
trzecia: Rozumienie.
Rozumienie pojmuję zarówno w sensie
dosłownym, jak i w sensie szerokim. W sensie dosłowny, prostym, wbrew wszelkim
pozorom, wydaje się być niepozbawione znaczenia. Każdy człowiek przecież, nawet
we wspólnym, rodzimym języku, ma specyficzny sposób wysławiania się i
wypowiadania swych myśli, indywidualne poczucie humoru, intonacje i styl
zwracania się do bliźnich. Nierzadko się zdarzają nieporozumienia, nawet
irytujące, będące wynikiem właśnie tych pozornie błahych drobiazgów.
Rozumienie szersze, głębiej
dotykające całej sfery psychologicznej, to znajomość indywidualnych cech
partnera, jego temperamentu i osobowości. Za ważną uważam też odmienność
wynikającą np. z płci. Zawsze miałem inne poczucie muzycznego bycia partnerem
mężczyzny i kobiety. Można wprawdzie uznać, że w sferze czystej profesji nie ma
znaczenia, ale jest to równocześnie niuans, który ma wpływ na komfort bycia
razem.
Wartość
czwarta: Otwarcie na dialog.
Lubię takie oczywiste stwierdzenie,
ze dwa monologi nie tworzą dialogu. Istotnie, kiedy każdy z partnerów zajmuje
się wyłącznie swoją kwestią, bez żadnego związku z kwestia partnera, dialog po
prostu nie istnieje. W równej mierze dotyczy to dialogu w muzycznej profesji,
jak i w zwyczajnym byciu razem z drugim człowiekiem.
Wartość
piata: Gotowość rozumienia odmienności partnera.
Wprawdzie powszechnie wiadomo, że
każdy człowiek jest jednostką unikatową i niepowtarzalną, ale w zwyczajnych
relacjach nader często zapomina się o tym. Dotyczy to szczególnie dłużej
trwającego układu z partnerem lub partnerami. Te zrozumiałe odmienności mogą
stać się problemem, kiedy w miejsce atrakcji zaczyna pojawiać się trudna do
uniknięcia irytacja.
Nie należy też do najłatwiejszych
zaakceptowane faktu, że w równym stopniu gotowość rozumienia odmienności
partnera dotyczy nas samych, tzn. że partner winien wzajemnie rozumieć nasze
odmienności, podobnie jak my jego.
Nieoceniona jest oczywiście
świadomość tego zjawiska, która ułatwia poruszanie się po tym delikatnym i
nader drażliwym terenie.
Wartość
szósta: Wewnętrzna przestrzeń.
Chodzi mi o przestrzeń myślenia,
która zapewnia bezkonfliktowe przebywanie i współpracę z partnerem, wolne od
doktryn, zawężonych preferencji estetycznych, obciążeń światopoglądowych a nawet
moralnych i historycznych, czy nawet śladowych kojarzeń rasowych.
Taka przestrzeń w ogromnej mierze
zapewnia luksus i komfort bycia razem i współpracy z partnerem, niemal
całkowicie gwarantuje swobodę wypowiedzi artystycznej, bez poczucia zagrożenia
dla komfortu bycia razem.
Wartość
siódma: Zdolność równoczesnego słyszenia siebie i
partnera.
Jest to jedna z podstawowych
odmienności pomiędzy graniem solowym i zespołowym. Nie jest z pewnością odkrywcze,
jeśli wspomnę, że solista słyszy wyłącznie sam siebie. Z kolei, muzyk
wykonujący w zespole, musi, po prostu musi doskonale słyszeć sam siebie i
równocześnie, słyszeć i rozumieć, co gra jego partner.
Jestem przekonany, że jest to nie
tylko zdolność, ale również umiejętność, której można nauczyć.
Nie widzę specjalnego powodu, żeby
uświadamiać znaczenie i wartości takiego słyszenia dla fascynacji wspólnego
kreowania sztuki wykonawczej i zwyczajnego życia. Bo czyż ta powinność
równoczesnego słyszenia i rozumienia siebie i partnera nie dotyczy w równym
stopniu wspólnego grania jak i codziennego bycia razem z drugim człowiekiem?
Wartość
ósma: Kultura bycia z drugim człowiekiem.
Chciałoby się powiedzieć, że
wymagania kultury są powinnością bycia z drugim człowiekiem w każdej sytuacji,
w równej mierze profesjonalnej jak i tej, zwyczajnej, codziennej. W sytuacji
wspólnego działania, kultura zachowania się, wzajemnego zwracania się do siebie
w klimacie napięcia i zaangażowania w pracę, wydaje się być czymś szczególnie
oczekiwanym.
Wartość
dziewiąta: Takt w rozwiązywaniu napięć.
Jestem przekonany, że w
partnerstwie, nawet najpełniejszym i najdoskonalszym, pewne napięcia są
nieuniknione. Przecież naiwnością byłby oczekiwanie, że partnerstwo jest jakąś
permanentną sielanką.
Napięcia są, być może, wynikiem
złożoności ludzkiej natury, ale również pozornie drobnych sytuacji, które mogą
nieść w sobie ukrytą groźbę poważniejszego konfliktu.
Wydaje
się również, że walka przynależy istocie człowieczeństwa. Ważne, żeby w walce
wektory sił były skierowane ku wspólnemu dobru, a nie przeciwko sobie.
W sytuacji pojawiających się napięć,
takt w ich rozwiązywaniu jest po prostu nieoceniony. Warto może też zachować
świadomość, że pewne niewygody, które odczuwam podczas bycia z drugim
człowiekiem, są w jakimś sensie odwracalne, tzn., że partner może również
odczuwać niewygody bycia ze mną. (Wciąż to partnerskie oczekiwanie wzajemności!).
Wartość
dziesiąta: Zdolność akceptowania kompromisu.
W delikatnej materii pewnych
odmienności preferencji estetycznych, jest to chyba czymś oczywistym. Wielce
pomocną uważam świadomość, że interpretacja muzycznej frazy wcale nie musi być
identyczna u wszystkich wykonawców zespołu, którzy są przecież
profesjonalistami i żaden nie proponuje muzycznych nonsensów. A pewne
odmienności i niuanse interpretacyjne, wynikają ze zrozumiałych różnic
indywidualnych. Mogą wykonanie wręcz uatrakcyjnić i ubarwić.
Próby uniformizacji na ogół kończą
się niepowodzeniem. Tu własne jest miejsce na kompromis, umożliwiający aprobatę
odmienności i swobodę wypowiedzi.
Wartość jedenasta: Szacunek
i zaufanie do partnera. Nie tylko oczywisty szacunek do
umiejętności profesjonalnych, ale również do wartości czysto ludzkich, postawy
życiowej, sposobu postępowania z drugim człowiekiem, umiejętności radzenia
sobie z trudnościami i rozlicznymi problemami współżycia. Jednym słowem, do wszystkiego,
co składa się na pełny obraz osobowości.
Zaufanie
do wartości profesjonalnych partnera jest czyś ewidentnym, zresztą podobnie jak
z zaufaniem do jego generalnej postawy życiowej.
Wartość dwunasta: Rozumienie
niedoskonałości partnera i… swoich własnych.
Od razu chciałoby się zacytować angielskie:” Nobody is perfect”. I nie jest to
zwyczajne porzekadło. Rozumienie i aprobata tego oczywistego drobiazgu, chroni
przed szkodliwą irytacją, a w stosunku do siebie samego, pozwala zachować
dystans wobec własnych niedoskonałości, być może nawet zapobiega destruktywnej
frustracji i ekscesywnej rozterce.
Jak wspomniałem, mój komentarz do
encyklopedycznej definicji jest osobisty, nazwałbym go nawet, autorski. Wymiar
pojęcia partnerstwa, a partnerstwa w muzyce w szczególności jest bardzo duży,
dlatego też, pewna selekcja ważności różnych jego elementów jest nieunikniona.
Elementy, które przedstawiłem, dla moich celów dają zwięzły i konkretny obraz
tej absolutnie fascynującej relacji profesjonalnej i międzyludzkiej. Tego
rodzaju partnerstwo będzie obiektem refleksji przedstawionych w tym eseju.
Zdaję
sobie również sprawę, iż moje dywagacje o muzycznym partnerstwie mają charakter
idei, która niekoniecznie znajduje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Ale
pocieszam się, że nawet Dekalog, ze swoim „Nie zabijaj”, „Nie cudzołóż”, „Nie
kradnij”, jakże często nijak się ma do tego, co dzieje się pomiędzy ludźmi. W
moim prywatnym dekalogu np., od ponad pół wieku wołam „Bądź partnerem”, a wciąż
jeszcze słyszę wokół „Bądź akompaniatorem!”. I nie tylko w muzyce!
MOZAIKA.
1. Wolność podstawą partnerstwa.
Wszelkiego partnerstwa! Partnerstwo, jak je pojmuję,
funkcjonuje tylko między ludźmi wolnymi. Podległość, wynaturzenia i deformacje
wolności, choć istnieją przecież nagminnie, nie interesują mnie zupełnie.
Wolności nikt nikomu nie daje, ani łaskawie nie przyznaje. Wolność jest
fundamentalną potrzebą człowieka, należną mu od życia, jak światło i powietrze.
Ograniczanie, lub nawet próby sterowania wolnością są
otchłanią, z której natychmiast wypełzają upiory nietolerancji i całe sfory
rozmaitych udręk, jakie tylko człowiek człowiekowi jest w stanie zgotować.
Jedynie gwoli porządku sygnalizuję, że oczywistych, zmiennych i ewoluujących
wymogów społecznego bycia razem nie uważam za ograniczanie wolności; raczej za
najszerzej rozumiane pojęcie kultury współżycia. Tej kultury, której
przestrzeganie czyniłoby wątpliwą konieczność istnienia wszelkich dekalogów i
kodeksów.
Razem, lecz wolni, jak to z uśmiechem nazywam: „Zusammen,
aber frei”. Głębokie poczucie wolności, respekt wobec oczywistej dyscypliny
profesjonalnej, oczekiwań kultury wspomnianej wyżej i informacji o
partnerstwie, o czym będzie niżej, taką postrzegam żyzną podstawę nawet, jeśli niegwarantowanego,
to bardzo prawdopodobnego sukcesu wspólnego wykonywania muzyki. Sukcesu
artystycznego i zadowolenia z pełnej samorealizacji każdego z partnerów.
2.
Kwestia wiodąca (przewodnia), kwestia wtórująca (akompaniująca).
Zastrzegam ogromną umowność i uproszczenie stwierdzenia, że
w całej tzw. muzyce klasycznej, od baroku do współczesności, z łatwością
potrafię dostrzec niemal w każdym utworze, elementy i kwestie, jak je nazywam wiodące
(przewodnie) i wtórujące (akompaniujące). Wydaje mi się, że do
niezwykle rzadkich należą utwory, w całości zdominowane elementem wiodącym. W
ogromnej większości, elementami tymi - bywają pojedyncze, lub jest ich
równocześnie kilka - wymieniają się wykonawcy pomiędzy sobą, zależnie od
struktury utworu.
3. Rola wiodąca rola wtórująca.
Z tego wymiennego
podziału ważności kwestii w utworze, wynikają dla wzajem sobie partnerujących
wykonawców, bardzo konkretne zalecenia i oczekiwania. Od leadera, czyli
tego, który aktualnie wiedzie chciałoby się słyszeć pewność przekazu,
autorytet, głębokie przekonanie o racji właśnie deklamowanej kwestii. Ten,
który wtóruje, za podstawowy swój obowiązek winien uważać zapewnienie twórczego
komfortu partnerowi i realizowanej przez niego kwestii. Ileż nieporozumień,
dysharmonii i zwyczajnej głupoty wykonawczej daje się słyszeć, również w
utworach solowych, nawet u renomowanych artystów! Bezsensownie eksponowane
elementy wtórujące zakłócają logikę utworu i poczucie muzycznego zdrowego
rozsądku, a wiodące, przepadają przeważnie w wykonawczej niepewności i onieśmieleniu.
Powszechną troską
jest powtarzanie przez partnerujących, za cesarzem akompaniatorów Geraldem
Moorem, pytania: „Am I too loud?.”
Otóż przeważnie tak, jestem zbyt obecny wtedy, kiedy powinno mnie być mniej a
jest mnie za mało, kiedy jestem leaderem. I nie chodzi o to, czy jestem
dosłownie za głośny, lecz o kontekst dynamiczny, o zbytnią natarczywość,
natrętność w elemencie wtórującym, zaś o nieśmiałość i niepewność w elemencie
wiodącym.
4. Wykonawstwo indywidualne i wykonawstwo
zespołowe
Dwie widzę formy wykonawczej aktywności muzycznej: solistyczną
(indywidualną) i zespołową (kameralistyczną). Niezależnie od
intensywności aktualnie uprawianej, stanowią one nierozdzielną całość, rodzaj
naczyń połączonych. W obu, wymagania i oczekiwania profesjonalnej perfekcji oraz
mistrzostwa, są identyczne.
Wprawdzie dzieło muzyczne jest jednością, ale składa się z
wielu elementów: melodii, rytmu, harmonii, dynamiki, agogiki, artykulacji,
kontrapunktu, formy. W moim odczuciu, wszelkie rozważania i przetargi na temat
ważności któregoś z elementów utworu, wydają się być w swej istocie
akademickie, wręcz niepotrzebne. W sztuce wykonawczej, takiej jak ją pojmuję,
nawet najdrobniejszy element, jeśli jest wadliwie zrealizowany, staje się skazą
na doskonałej całości, degraduje dzieło, stawiając je w rzędzie rupiecia.
Bas Albertiego grany przez jednego z wykonawców licho i bez sensu,
zdecydowanie zaszkodzi całości, zmarnotrawi piękno granej przez partnera
kantyleny.
Solista odpowiada sam za cały
wykonywany utwór, za doskonałość wszystkich jego elementów; w wykonawstwie
zespołowym odpowiedzialność ta jest równocześnie i indywidualna i wspólna. Wykonawca indywidualny to ten, który
sam realizuje cały utwór, wszystkie jego elementy; wykonawca zespołowy to ten,
który realizuje utwór wspólnie z partnerem, lub partnerami. Utwór zawsze jest
jeden, wykonawca może również być jeden, lub wielu.
W świadomości środowiska muzycznego a nawet w społeczności
melomanów, tkwią głęboko zakorzenione, opierające się korekcie pojęcia solistów
i akompaniatorów. Wydają się one być anachroniczne i przebrzmiałe a
rozpatrywane w kategoriach artystycznych, wręcz szkodliwe. W moim odczuciu,
jedynie układ partnerski jest rzeczywiście oferujący ogromne możliwości
wspólnej, twórczej realizacji.
Są skrzypkowie, śpiewacy, pianiści; nie ma skrzypków,
śpiewaków, akompaniatorów. To nie akompaniator gra na fortepianie; to gra
pianista. Wraz ze swym partnerem, skrzypkiem, wykonuje wspólnie Beethovena
Sonatę Wiosenną: pierwsze 10 taktów leaderem jest skrzypek, ja mu wtóruję;
następne 15, to ja jestem leaderem, któremu skrzypek wtóruje. Schuberta Winterreise
nie rozpoczyna się od śpiewu. Gute Nacht zaczyna kreować pianista. Może
zbanalizować wszystko i zepsuć, jak w jednym z najbardziej reklamowanych
ostatnio nagrań.
A w ogóle, kto w tym wszystkim jest czyim akompaniatorem?
Przecież wymiennie, wszyscy i instrumentaliści i śpiewacy akompaniują i szefują
sobie nawzajem.
5. Relacje
pomiędzy partnerami wynikają ze struktury utworu, zależności pomiędzy kwestią
wiodącą i wtórującą, a nie poza artystycznym układem: solista - akompaniator.
Z pewnym trudem udałoby mi się wyliczyć utwory, w których
element wiodący i rola leadera należą w całości do jednego wykonawcy a rola
wtórująca, do drugiego. Być może Moto perpetuo Paganiniego? Chyba nie
popełnię błędu, jeśli określę te utwory, jako marginalne w stosunku do całej
wartościowej literatury muzycznej, przeznaczonej do zespołowego wykonania.
Zresztą i w tych marginalnych, jeśli wtór jest marny, zdeklasowaniu ulegnie
całość.
W dramaturgii utworu, ważność elementów zmienia się zależnie
od idei kompozytora, od struktury, w konsekwencji wymiennie przechodząc od
jednego wykonawcy do drugiego. To między innymi jest powodem, dla którego taką
niechęcią darzę pojęcie akompaniatora, którego rola w powszechnym
odczuciu, kojarzona jest z pojęciem usługi, generalnej uległości i
podporządkowania. Niekiedy, co bardziej światły krytyk dostrzeże wprawdzie
walor pianisty, ale bywa też, jak np. miało to miejsce w jednej z
ubiegłorocznych recenzji w najbardziej profesjonalnym czasopiśmie, chwali się „akompaniament” Sonaty Francka!
Wszystkie te obiegowe pojęcia
solisty-akompaniatora-kameralisty, wydają mi się być sztuczne i mylące,
obciążone anachronizmami rodem z przeszłości. Przecież solistą jest jedynie
wykonawca, który gra sam, na wyłącznie własną odpowiedzialność. Wydaje się więc
logicznym stwierdzenie, że jeśli występuje z innym wykonawcą,
solistą-samotnikiem być przestaje. W mniejszym, lub większym stopniu, staje się
wykonawcą zespołowym, z wszystkimi konsekwencjami tego pojęcia.
Co jest kameralistyką a co, graniem z akompaniamentem? Od
razu pojawia się impas mający cechy rozważań scholastycznych. Bo czy np. Pieśni
Schumanna to akompaniament, czy kameralistyka? Czy sonaty na instrument i
fortepian to kameralistyka, czy może kameralistyka to dopiero poczynając od
tria? Itd. W moim najgłębszym przekonaniu, pojęcia „gry indywidualnej” i „gry
zespołowej”, są najbliższe istoty problemu. Tym bardziej, że prawidłowości i
mądrość grania zespołowego są takie same dla pieśni, sonat, triów czy koncertów
z orkiestrą; można wręcz powiedzieć, że dla wszystkich utworów nie-solowych.
Kreowanie dramaturgii w pieśniach przez obydwu wykonawców, wydaje mi się być
czymś ewidentnym. Ale nawet np. w Wieniawskiego Scherzo-Tarantelli, to pianista
inicjuje dramaturgię, zwłaszcza, jeśli jest świadom tego, że Scherzo zaczyna
się od pauzy. A jak pięknie i przekonywająco powinien zagrać w środkowej części
reminiscencję Arii Jontkowej z Halki Stanisława
Moniuszki! Nie wspomnę już, o niezwykłych wykonaniach chopinowskich Koncertów
przez Krystiana Zimermana i jego Orkiestrę.
Nie byłoby moim pragnieniem, aby te krytyczne słowa o
akompaniatorze, zostały odebrane, jako rodzaj szczególnego przeczulenia lub
osobistej idiosynkrazji. Choć całe niemal artystyczne życie uprawiałem był
wykonawstwo zespołowe, właściwie nigdy nie byłem akompaniatorem poza zupełnie
szczególną sytuacją współpracy z międzynarodowymi konkursami wykonawczymi,
zwłaszcza wokalnymi. W konkursach tych rola pianisty ma cechy głównie usługowe,
pomocnicze. Mój wykonawczy życiorys wypełniony był spotkaniami ze wspaniałymi,
wielkimi partnerami, z którymi relacje dominowane były jedynie sztuką i
kreacją. Żaden nie był moim solistą, żadnego nie byłem akompaniatorem.
Niekiedy, jakiś, co bardziej pospolity, próbował uczynić mnie swoim akompaniatorem.
Nieskutecznie i tylko podczas jedynej próby, nieprowadzącej zresztą do
publicznego występu.
Sukces
zespołowego wykonywania, opiera się w moim odczuciu głównie o świadomość
partnerstwa, wspólnego kreowania dramaturgii, o pełne zaangażowanie i
odpowiedzialność. Relacje solista - akompaniator, niosą w sobie groźbę
negatywnej krzywizny profesjonalnej i psychologicznej. Relacja partner-
partner, uskrzydla.
Doprawdy, jest czymś wysoce zdumiewającym, jak ten
wspomniany negatywny efekt, wpływa degradująco na walor artystyczny nawet
bardzo wybitnych wykonawców. Kiedy grają sami, są znakomici; kiedy zaczynają
„akompaniować” stają się przerażająco nieporadni, nawet zwyczajnie,
instrumentalnie. Ale też, doświadczam z moimi studentami efektu odwrotnego.
Uświadomienie im, że są pianistami, artystami i partnerami, zwielokrotnia ich,
niekiedy zgoła skromne możliwości. Najczęściej, ku ich wielkiemu zdumieniu i
ogromnej radości.
6. Zaufanie i tolerancja w partnerstwie.
Należałoby zadać sobie pytanie, czy bez zaufania i
tolerancji istnienie jakiegokolwiek, niewymuszonego, prawdziwie twórczego
partnerstwa, jest w ogóle możliwe. Doprawdy, trudno je sobie wyobrazić!
Zaufanie, to nie tylko przekonanie o walorach
profesjonalnych partnera, ale również o najlepszych intencjach i staraniach
włożonych w przygotowanie się i zaangażowanie we wspólne przedsięwzięcie.
Oczywiście, zaufanie jak przyjaźń musi być wzajemne. Nie ma zaufania ani przyjaźni
tylko w jedną stronę.
Tolerancja, łączy się z wewnętrzną przestrzenią i akceptacją
indywidualności partnera. W moim przekonaniu, kiedy spotyka się dwu
profesjonalnie przygotowanych muzyków, identyczność ich estetyk nie jest
warunkiem sine qua non sukcesu wykonywania. Nonsensów nie grają przecież
obaj, a pewne odmienności, wzajem akceptowalne, mogą tylko ubarwić i
uatrakcyjnić wspólną kreację.
7. Totalitaryzm, dyktatura, demokracja w
partnerstwie.
Totalitaryzm, to presja systemu, jakiegoś wykoncypowanego,
ogólnego dobra estetycznego, jakiejś niby odgórnej prawidłowości stylistycznej.
O partnerstwie nie da się tu właściwie nawet pomyśleć. Nacisk powinności i
sankcji, zamienia wspólne granie, a może nie tylko granie, w rodzaj upiornego
zniewolenia.
Dyktaturę można
sobie bez wysiłku wyobrazić. Jest to przymus interpretacyjny jednego partnera w
stosunku do drugiego lub drugich, bardziej lub mniej jawny albo zakamuflowany,
kategoryczny, nieznoszący sprzeciwu, eliminujący dialog, tworzenie i wspólną
odpowiedzialność.
Znam sporo takich
układów, funkcjonujących nawet pośród renomowanych nazwisk. Wykonawca, który
godzi się na związek z dyktatorem, akceptuje swą służalczo-lokajską rolę na
własny rachunek. Jego sprawa.
I cóż, pozostaje demokracja,
jako układ, który najpełniej sprzyja tworzeniu, satysfakcji wykonawców i ich
samorealizacji. W demokracji realizuje się potrzeba wolności, kultury i
wspólnoty. Choć naiwnością byłoby utożsamianie demokracji z sielanką, jest to w
sumie - w moim odczuciu - najbardziej godziwy sposób bycia człowieka z
człowiekiem.
8. Wszyscy partnerzy są wykonawcami
całego utworu a nie tylko, jego części (swojej części).
Pokutują wciąż obiegowe, mylące określenia w rodzaju: partia
solisty, partia śpiewaka, instrumentalisty, pianisty. Mają one swoją funkcję
porządkową i usługową, zawierają jednocześnie groźbę pewnego zafałszowania. W
moim przekonaniu, każdy wykonawca, w mniejszym lub większym stopniu, winien
mieć świadomość całości wykonywanego utworu, a nie tylko tej swojej, tzw.
partii. Z wyjątkiem marginaliów (znów to Moto perpetuo!), utwór muzyczny
nie składa się z dwu lub więcej, równoległych, uprzywilejowanych lub
upośledzonych partii, lecz jest czymś w rodzaju mozaiki (kolejna mozaika!)
elementów i kwestii wiodących i wtórujących, aktualnie ważniejszych i mniej
ważnych, zmieniających się swą rolą wymiennie pomiędzy wykonawcami, zależnie od
struktury utworu.
Jestem przekonany, że do wartościowego wykonania, nieodzowną
jest świadomość realizowania całości utworu przez wszystkich wykonawców. Byłoby
ideałem, gdyby wyobrażenia interpretacyjne u partnerów były identyczne; jest
dobrze, jeśli przynajmniej są pokrewne, niekonfliktowe.
Również w trakcie
przygotowania, po pokonaniu problemów fakturalno-technicznych, wypada zająć się
i nauczyć całego utworu, z tekstem słownym na czele. Dlatego, moim podopiecznym
nie-pianistom, zwłaszcza instrumentalistom, gorąco polecam podczas pewnego
etapu nauki i prób używanie nie tylko swoich nut, lecz również partytury, jaką de
facto są nuty pianisty.
9. „Rytmiści i melodyści”.
Pojęciami tymi
określam, w wielkim oczywiście uproszczeniu, dwa typy wykonawców: preferujących
melodię i preferujących rytm. Nie chodzi mi ani o melodię ani śpiew sensu
stricto, lecz o muzyczną narrację, deklamację, czas i logikę frazowania; w
rytmie, nie o jego organizującą funkcję ani ważność pulsu, lecz o niewolę i
zależność od rytmicznych „szczudeł”, nieuchronnie prowadzące do machinalności.
Można przecież „zaśpiewać” Koncert b-moll Czajkowskiego lub nawet Toccatę
Prokofiewa, jak czyni to Martha Argerich. Również można zagrać chopinowskiego
„Marsza c-moll”, nie wiadomo, czemu anonsowanego wtedy, jako Nokturn Op.48.
Melodyści są zdecydowanie mniej liczni, chociaż to właśnie oni
wyróżniają się spomiędzy masy istniejących wykonawców. Może, dlatego, że
przecież wszystko, co nie jest śpiewem, jest hałasem. A któż rozmiłowuje się w
hałasie?
Partnerstwo melodysty i rytmisty stwarza niebłahe problemy.
Zdarza się, że wspólne wykonywanie muzyki staje się wręcz niemożliwe, a w
każdym razie połączone z daleko idącym, niemal krwawym kompromisem. Bez radości
i satysfakcji.
Rodowód, ważność i wspólne zależności rytmu i melodii są
czymś oczywistym i chyba powszechnie znanym, tak jak, w moim odczuciu,
oczywistym jest szczególny rodzaj konfliktu między oczekiwaniami równomiernego
pulsu i wymaganiami deklamacji muzycznego języka. Deklamacja języka, to słowa,
zdania (frazy), akapity i czas, który się między nimi dzieje. Słowa, zdania
również w muzyce, aby mogły być zrozumiałe i dramaturgicznie uzasadnione, nie
powinny bez sensu i logiki kleić się jedne do drugich, popędzane fałszywym,
zgoła barbarzyńskim, mechanicznym rytmem. W tym kontekście, partnerowanie
śpiewowi przez rytm, okazuje się być może jednym z najbardziej węzłowych
problemów partnerowania w ogóle.
Melodia bez
rytmu, w zasadzie, istnieć nie może, ale rytm nie może melodii zabić ani jej
szkodzić. W znakomitej większości utworów, elementem wiodącym jest melodia.
Rytm jest elementem wtórującym, wspierającym. Trochę, jak lewa ręka w
chopinowskich Nokturnach. Całość, to śpiewająca prawa i wtórująca lewa; całość
to partner śpiewający i partner wtórujący. Który ważniejszy? Która ręka
ważniejsza? Koślawa lewa zabije przecież nawet najpiękniej śpiewającą prawą a Nokturn,
po prostu, przepadnie.
Na własny użytek problem ten rozwiązałem całkiem dawno,
chyba z dość pozytywnym skutkiem. Teraz, staram się pomóc rozwiązać go moim
podopiecznym. Mianowicie, używam m.in. określenia uczestniczenie w narracji
partnera. Nie śledzenie, tylko właśnie uczestniczenie. Tak grać swoje
wtórujące, jeśli nie ostinatowe, to w każdym razie ciążące ku równomierności
rytmy, jakby się samemu jednocześnie śpiewało, czy deklamowało. Nieporozumień
być nie powinno.
10. Partnerstwo ze śpiewakiem.
Problem dotyczy głównie pianistów i dyrygentów
partnerujących śpiewakom. Warto od razu na wstępie uświadomić sobie dwie
podstawowe różnice pomiędzy śpiewakami i wszystkimi innymi wykonawcami. Pierwsza
to fakt, że śpiewak sam jest instrumentem, żywym, unikatowym, niezastąpionym;
druga, że śpiewak ma do swej dyspozycji tekst słowny, który stanowi integralną
część wykonywanych przez niego utworów.
Instrumenty wszystkich wykonawców są na zewnątrz nich
samych; śpiewak nosi go w sobie. Nawet najcenniejszy Stradivarius jest do
zastąpienia; głos, nie. Cena, jaką płaci każdy chyba śpiewak za swą
unikatowość, to ciągłe napięcie, niepokój, troska o żywy instrument,
permanentnie poddany wszelkim wymaganiom profesji i zagrożeniom chorób,
gwałtownych zmian klimatu, zmęczenia i wielu ubocznych produktów cywilizacji
(ach, ta klimatyzacja!).
Dźwięk, jak i cały język muzyczny jest kompletnie
asemantyczny; tekst słowny ma znaczenie konkretne nawet, jeśli nie
jednoznacznie, to w bardzo określony sposób implikujący interpretację. Treść
zdania chopinowskiego „Ślicznego
chłopca” „Wzniosły, smukły i
młody...” wydaje się być absolutnie oczywista i logiczna; same dźwięki, nie
znaczą nic. Tekst można interpretować na wiele sposobów, ale logiczny, jest w
zasadzie jeden.
„Być, albo nie być? Oto jest pytanie”, można przekonywająco
interpretować na nieskończoną ilość sposobów. Wydaje mi się być oczywistym, że
nie wolno tylko (może, nie należy?) powiedzieć: „By cialbo nieby, cioto jestpy tanie”.
Niestety, tak właśnie bardzo często mówi się, śpiewa i gra. A język muzyczny,
choć asemantyczny, też ma swoją nieubłaganą logikę! Zamiast nim mówić, można po
prostu bełkotać.
Śpiewak, oczywiście profesjonalny, nie ma alternatywy dla
logiki interpretowanego tekstu. Powinien ją realizować i respektować. Nie ma
również alternatywy partnerujący śpiewakowi instrumentalista lub dyrygent. Musi
znać tekst i respektować jego logikę w równym stopniu, jak śpiewający partner.
Musi umieć grać po polsku, niemiecku, włosku, rosyjsku... Tekst słowny
całej niemal literatury wokalnej jest najskuteczniejszym kluczem do
interpretacji; jest kluczem do partnerstwa.
Uświadomienie sobie i zaakceptowanie tych odmienności,
powinno niemal całkowicie rozwiązać podstawowe problemy partnerowania śpiewakowi.
Nie waham się twierdzić, że od swego partnera śpiewak ma
prawo oczekiwać nie tylko rozumienia jego problemów, ale również szczególnej,
dyskretnie opiekuńczej postawy. Jest ona nie tylko wymogiem kurtuazji, ale
zgoła profesjonalnym obowiązkiem. Zdumiewająca bywa np. ignorancja niektórych
dyrygentów, którzy organizują próby generalne z udziałem śpiewaków, jeszcze w
dniu koncertu! A głos potrzebuje odpoczynku; bez niego natomiast Steinway,
doskonale się obędzie.
I jeszcze coś, również ogromnie ważnego. To śpiewak
przeważnie wykonuje wiodący element utworu. Narracja, dramaturgia, message,
są najczęściej w jego gestii. Aroganccy partnerzy często o tym zapominają,
traktując śpiewaka jak niedouczone-go dyletanta. Niestety, nie do rzadkości
należą też dramatyczne sytuacje, kiedy śpiewak, dla uniknięcia katastrofy,
zmuszony jest okaleczać frazę, ponieważ jego niekompetentny partner, nie jest w
stanie zagrać lub zadyrygować rubata, zrozumieć czasu dziejącego się pomiędzy
frazami, albo np. zatrzymać orkiestry na fermacie. Zgroza!
11.
Partnerstwo z instrumentalistą.
W porównaniu ze
śpiewakiem, partnerstwo to wydaje się być prostsze i, w pewnym sensie,
łatwiejsze. Przede wszystkim, ze względu na instrumenty, smyczki i delikatne
dęte, które wprawdzie bardziej wrażliwe niż fortepian, są jednak nieskończenie
mniej podatne na rozmaite zagrożenia niż ludzki głos. Zakładając równy poziom
profesjonalny, rozumienie problemów realizacji kwestii wiodących i wtórujących,
umiejętności słyszenia partnera, wymiennego uczestniczenia w narracji,
właściwie wspólne granie z instrumentem, nie powinno nastręczać większych
trudności. Jeśli przy tym istnieje jeszcze pokrewieństwo rozumienia estetyki i
odczuwania emocji, jeśli melodysta spotyka melodystę, wtedy wspólne granie może
stać się źródłem wielkiej radości i satysfakcji.
Na marginesie
uważam, że bezsensowne jest porównywanie lub konkurencyjność pomiędzy graniem
indywidualnym i zespołowym. W moim przeświadczeniu, paradoksalnie są to
wartości odmienne, nawet do siebie nie podobne. Jedynie ich intensywność,
głębia i wielkość są porównywalne; są nawet identyczne.
I jeszcze jedno ważne spostrzeżenie. Grania indywidualne i
zespołowe są komplementarne, wzbogacające się i podnoszące wzajem swoje
kwalitety. Granie indywidualne pozwala realizować kwestie wiodące najpełniej i
najbardziej przekonywająco; granie zespołowe poszerza słyszenie zewnętrzne i
wewnętrzne, a pianiście odkrywa często również np. ważność lewej ręki, przez
pogłębione zrozumienie relacji między kwestią wiodącą i wtórującą.
12. Partnerstwo z dyrygentem.
Pragnę od razu na wstępie
podkreślić istnienie wspaniałych dyrygentów, mistrzów profesji, wspomagających
partnerów swym doświadczeniem i autorytetem, pełnych wewnętrznej przestrzeni
artystycznej i zwyczajnej, ludzkiej, otwartych na wspólne kreowanie.
Działa również, niestety, dość liczna grupa innych, z
którymi mogą pojawić się problemy. Dyrygent jest szczególnego rodzaju partnerem,
ponieważ ma władzę. Władza zaś, ten chyba najgroźniejszy z narkotyków, potrafi
spowodować spustoszenie w psychice nawet u najbardziej odpornych. Nawyk
rządzenia grupą przenosi się na próbę rządzenia jednostką, jaką jest partner.
Niewiele pomaga nawet wzajemne uświadomienie sobie prawdy oczywistej, choć
najczęściej niedostrzeganej, że w zasadzie, nie występuje się z orkiestrą, jak
to się powszechnie nazywa, lecz z dyrygentem. To nie orkiestra jest partnerem,
lecz dyrygent. Orkiestra jest jedynie instrumentem w ręku dyrygenta; unikatowym
i żyjącym, ale wciąż tylko instrumentem.
Sytuacja jeszcze znaczniej się
pogarsza, jeśli dyrygent nieporadnie posługuje się orkiestrą, nie umie na niej
grać, nie jest w stanie zapewnić komfortu partnerowi ani wtórować realizowanej
przez niego kwestii wiodącej i co – by może najważniejsze – nie potrafi
zadyrygować rubato. Ujawniają się
wtedy najgorsze produkty uboczne sprawowania władzy, jakimi są arogancja,
agresja i pycha, które czynią twórczy układ partnerski zgoła niemożliwym. Wielu
dyrygentów nie uświadamia sobie, że mają do czynienia nie z dyletantami, lecz z
pełnokrwistymi profesjonalistami (również pośród muzyków, którymi dyrygują!).
Dość nagminnym,
niestety, jest też chroniczny brak profesjonalizmu w przygotowaniu się wielu
dyrygentów do wspólnego wykonania. Nawet pośród postaci renomowanych,
nierzadkie są przypadki pierwszego kontaktu z utworem, dopiero podczas jedynej
próby. (Sytuacja niemal niemożliwa do wyobrażenia sobie w przypadku
partnerującego pianisty, który pojawiłby się na jedynej próbie z pieśniami lub
sonatami widzianymi na oczy po raz pierwszy!). W efekcie, barbarzyństwo,
lichota, taki muzyczny fast food. A cudów nie ma; wszystkiego trzeba się
po prostu, zwyczajnie, nauczyć. Jeśli dyrygent wie i umie, każda, nawet skromna
orkiestra będzie w stanie zrealizować jego idee; jeśli jest nieprzygotowany,
nawet najlepsza, może okazać się bezradna, szczególnie w partnerowaniu.
Ankietowałem na ten bliski mi temat wielu dyrygentów.
Właściwie wszyscy potwierdzili podejrzenia, że w czasie studiów nie byli uczeni
partnerstwa ani profesjonalnie, ani psychicznie (jak np. ich koledzy,
pianiści). Symfonii, owszem tak; ale tych wszystkich, tak pogardliwie zwanych akompaniamentów?
Jakby na marginesie, stwierdzenie
generalne, że interwencje w interpretacje partnera, to trudny egzamin dla
taktu, tolerancji i kultury. Zapomina się często, że interweniując w
interpretację partnera, jednocześnie daje mu się upoważnienie do
interweniowania w swoją własną interpretację. Warto też chyba pamiętać, że odpowiedzialność,
za jakość wykonania jest wspólna, a nie obciąża wyłącznie jednego z partnerów nawet,
jeśli jest nim dyrygent.
13. Partnerstwo z debiutantem.
W podstawowej sferze profesjonalnej, chyba nic nie powinno
się zmieniać w relacji z debiutantem ani w wymaganiach ani w oczekiwaniach. W
sferze poszerzonej, jak w umiejętności koncentracji w niekorzystnych warunkach,
doświadczeniu w walce ze stresem i złą kondycją, braku wiary w siebie, jako
skutku nie w pełni rozpoznanych własnych możliwości, mogą pojawić się pewne
problemy.
Według mojego
postrzegania, relacje partnerskie z debiutantem, dzieją się nade wszystko w
sferze psychologii i kultury. I w każdym przypadku, wymagają traktowania
indywidualnego a właściwie, osobniczego.
We wdzięcznej pamięci zachowuję tych znakomitych, wytrawnych
artystów, z którymi dane mi było debiutować w moich poczynaniach wykonawczych.
Nigdy, żaden, nie dał mi odczuć swojej wyższości, nigdy nie otarłem się o
okazywaną mi wyrozumiałość ani nawet, o dość oczywistą w tym wypadku,
pobłażliwość. Zawsze byłem traktowany jak równy partner. Tych, którzy
debiutowali ze mną, traktowałem we współpracy podobnie. Z powagą i przede wszystkim,
starając się wzbudzić wzajemne zaufanie. Po prostu, nie miałem wyboru.
14.
Partnerstwo z gwiazdą.
Problem
ten jest mi bliżej nieznany. Wszyscy moi partnerzy, którzy mieli pełne prawo
być określanymi, jako gwiazdy, w bezpośrednim kontakcie ze mną, podczas pracy
nad wykonaniem, okazywali się naturalni, skromni, poważni, absolutnie odlegli
od wszelkiego gwiazdorstwa. Być może, ich pewne gwiazdorstwo objawiało się
jedynie w relacji z organizatorami występów, jako oczekiwanie naturalnego,
głównie logistycznego komfortu; wobec mnie, jako ich partnera w kreowaniu,
nigdy, w niczym.
Znam nieliczne przypadki wykonawców o
światowej nawet renomie, którzy ponoć oczekują od tych, z którymi występują,
jedynie posłuszeństwa, uległości, służalczości zgoła lokajskiej; nigdy,
partnerstwa. Niech to zostanie ich sprawą i tych, którzy taki typ partnerstwa
akceptują. Mogę jedynie wyznać, że mnie ich wykonania nigdy w pełni nie
satysfakcjonują. Przypominają nierówny chód z jedną, chromą nogą.
Bliskimi
mego ideału układy partnerskie, to: Schwarzkopf - Gieseking, Fischer-Dieskau -
Richter, Roztropowicz - Britten, Argerich - Kremer, Perlman - Mehta. Same
gwiazdy. Nie chodzi zresztą o światową renomę wymienionych nazwisk. Naturalny,
równy układ partnerski, wolny od pozaartystycznych zależności, jest również dla
mnie łatwo dostrzegalny w wykonaniach na każdym, nawet najskromniejszym
poziomie.
15. Partnerstwo z partnerem życiowym
(małżeństwo)
Jest to układ wielce różny od standardowego. Różnice tkwią
nie w wymaganiach samej profesji, bo te są zasadniczo oczywiste i powszechnie
obowiązujące, lecz raczej w sferze psychologicznej i w szczególnej sytuacji
bycia razem. Z partnerem zwyczajnym, nawet najbliższym i najbardziej
zaprzyjaźnionym, współpraca to: próby, występ lub nagranie, wspólna kolacja,
niekiedy kolacja ze śniadaniem, potem powrót do siebie i swoich spraw.
Z partnerem życiowym, ze wspólnym występem nic się nie
kończy. Refleksje pokoncertowe, rozterki, satysfakcje i niepokoje, wszelkie
trudy, radości i smutki bycia artystą, są czymś trwałym, są ciągle obecnym
obiektem wspólnej troski. W partnerstwie żywo istniejącym, wszystkie sukcesy i
niepowodzenia stają się wspólne tak, jak w ogromnej mierze wspólnym jest
kreowanie. Istnieje również coś niezwykle ważnego i złożonego, czym jest
dramaturgia i trud wspólnego dnia powszedniego.
W takim układzie,
szczególnie ważna wydaje się być próba klasy człowieka i jego kultury, jaką
jest wyeliminowanie konkurencyjności: kto lepszy, zdolniejszy, kto ma większe
powodzenie i sukcesy, a już najgorsze, co może się przydarzyć, kto ma wyższe
honoraria. Problemy te potrafiły spowodować atrofię bliskości, nawet w początkowo
najbardziej sojuszniczych układach. Wypada tylko sobie życzyć, aby zawsze
wektory aktywności partnerów skierowane były ku wspólnemu, szczególnie
artystycznemu dobru, a nie przeciwko sobie.
16.
Partnerstwo wyłączne – partnerstwo „wszyscy z wszystkimi”
Wszystko
na to wskazuje, że odeszła bezpowrotnie w przeszłość, istniejąca powszechnie
jeszcze dwie, trzy dekady temu, tendencja tworzenia układów trwałych między
partnerami. Było czymś niemal samo przez się zrozumiałym kojarzenie się duetów,
jako związków wyłącznych, ze wszystkimi cechami monogamiczności. Występy z
innymi partnerami traktowane były bez mała, jako niewierność, zdrada przykra i
bolesna.
Jest w takich
związkach wyłącznych szczególne piękno i wartość. I właściwie, nie ma żadnego
uzasadnienia, aby nie miały dalej istnieć teraz i w przyszłości, mimo, że
środowiskowa sytuacja psychologiczna wokół układów partnerskich uległa
radykalnej zmianie. Określiłbym tę zmianę, jako akceptowanie układów wszyscy
z wszystkimi. Pojawiły się festiwale i spotkania, głównie letnie, podczas
których zmienne, luźne zgromadzenia muzyków grają ze sobą różne programy,
właśnie po trosze na zasadzie wolnego doboru, każdy z każdym, wszyscy z
wszystkimi.
I w takich układach jest coś niezwykle atrakcyjnego,
twórczego, nawet ekscytującego. Wolni od rozmaitych zobowiązań i możliwych,
psychicznych niewygód, muzycy kojarzą się w różne grupy, niekiedy dla jednego
tylko wykonania, którego dominującym celem, jest radość wspólnego grania.
Zjawisko
równoczesnego istnienia tych dwu opcji, wydaje się być czymś ogromnie
pozytywnym. Daje przecież muzykom poczucie swobody, świadomość wolnego wyboru
partnera. Nie wspomnę nawet o ewidentnej korzyści, będącej rezultatem
bezpośredniej konfrontacji z różnymi interpretacjami a zapobiegającej, możliwemu
zrutynizowaniu i zużyciu układu.
Jedynie gwoli ścisłości nadmieniam, że z założenia trwałe
układy partnerskie, jak znakomite Trio Beaux Arts, w sferze psychologicznej
rządzą się swoimi, nieco odmiennymi prawami. Od chwili powstania zawierają, bowiem
elementy nie tylko partnerstwa, ale i swoistej, szczególnej instytucji.
17. Ideał i rzeczywistość
Pisząc
ten esej, doskonale zdawałem sobie sprawę z przedstawionego w nim idealnego
obrazu partnerstwa i dystansu, który go dzieli od dziejącej się rzeczywistości,
od realnego dnia powszedniego ogromnej rzeszy muzyków.
Wyobrażam sobie dość łatwo tortury muzyków orkiestrowych,
zmuszanych do uległości przez aroganckich „hitlerków” batuty. Wiem, o
upokarzającym egzekwowaniu „akompaniowania” sonat przez niekompetentnych
pedagogów i ich zdeprawowanych wychowanków; wiem, o niemoralnych chałturach,
które jednakże jakoś ratują przed katastrofą finansową; wiem, o wielu innych
plagach i zagrożeniach mac-donaldyzacją sztuki wykonawczej, a także o
barierach budżetowych i rygorach narzucanych zespołom orkiestrowym przez
związki zawodowe. Wiem też, jak trudno jest bronić swej godności artysty, nie
dać się zdegradować ani zepchnąć w profesjonalną lichotę i tandetę, nie ulec
degrengoladzie i co najważniejsze, nigdy tego wszystkiego, samemu przed sobą
nie zaakceptować.
Żywa obecność ideału lub jego atrofia, są sprawą osobistego
wyboru i postawy człowieka. Jest to również teren ochronny w relacjach
międzyludzkich. Wszelkim interwencjom na tym terenie winny towarzyszyć
tolerancja, takt i kultura. Jednakże, niezależnie od osobistych wyborów i
postaw, chciałoby się, aby obraz ideału był zawsze obecny i trwał jak sygnał i memento
w życiu każdego człowieka; nie tylko muzyka.
18.
Odpowiedzialność w partnerstwie
Nie wydaje mi się sensownym ani stopniowanie
odpowiedzialności - większa, mniejsza, jeszcze większa, ani porównywanie -
jedna ważniejsza od drugiej, a mniej ważna od trzeciej. Odpowiedzialność jest
zawsze odpowiedzialnością, zwyczajnie i po prostu.
Wykonawca indywidualny, solista, sam jest wyłącznie
odpowiedzialny za siebie. Przygotowanie utworu, interpretacja, sukcesy i
niepowodzenia wykonania dzieją się na jego wyłączne ryzyko i rachunek.
Odpowiedzialność wykonawcy zespołowego ma nieco inny wymiar,
co wcale nie oznacza, że np. mniejszy, lub ważniejszy niż wykonawcy
indywidualnego. Wspólna odpowiedzialność jest tylko pozornie łatwiejsza do
udźwignięcia; de facto, jest ogromnie stresująca. Jest to, bowiem
zarówno odpowiedzialność wobec siebie, jak i partnera. Bo przecież, za moją
dezynwolturę i nonszalancję, czego skutkiem jest marne wykonanie, płacę nie
tylko ja sam, lecz płaci też mój, Bogu ducha winien, partner.
19. Kultura w partnerstwie
Właściwie, należałoby ograniczyć się do stwierdzenia, że
kultura postępowania obowiązuje każdego człowieka zawsze i wszędzie. Kropka.
Ale muszę
wspomnieć o jednym, ogromnie newralgicznym aspekcie muzycznego partnerstwa, w
którym oczekiwania wzajemnej kultury są szczególnie pożądane. Jest to sposób
zwracania się do partnera w sytuacji napięć, różnic estetycznych i
interpretacyjnych, a zwłaszcza nazwania błędu lub pomyłki. Możliwości
nieuleczalnego zranienia drugiego człowieka nieostrożnym słowem albo drwiną, są
nieograniczone. Ogromnie też wiele dobrego, twórczego, jak w każdym układzie
partnerskim, można zdziałać wzajemną kulturą i taktem.
Brzmią te stwierdzenia jak typowe truizmy, ale czyż nie
zapomina się o nich zbyt często? Czy nie warto, przystępując do wspólnego
kreowania muzyki albo życia, ciągle ich sobie przypominać, aby skuteczniej
chronić i pielęgnować piękno dziejące się między partnerami?
20. Partnerstwo: twórca-wykonawca-odbiorca
Szczególny to
rodzaj partnerstwa, istniejący, choć niemający bezpośredniego związku z
problemami wykonawczymi. Wystarczy jednakże uświadomić sobie fakt oczywisty, że
najpiękniejsze dzieło twórcy nie istnieje bez wykonawcy, wykonawca zaś, ze swą
nawet najbardziej niezwykłą interpretacją nie zaistnieje, jeśli nie ma
odbiorcy, któremu mógłby ją zaprezentować.
Niewiele jest mi wiadomym o odczuciach twórcy wobec
wykonawcy. Jedyne, zresztą nadzwyczajne doświadczenie z prawykonaniem
napisanych na mą prośbę przez Martę Ptaszyńską „Pieśni samotności i rozpaczy”,
miało właśnie cechy autentycznie partnerskie. Dialog z kompozytorką
towarzyszący opracowaniu, pierwsze słyszenie, było w pewnym sensie
kontynuowaniem tworzenia, niezakończonego wyschnięciem atramentu na stronach
partytury. Muszę wyznać, iż także kompozytorzy ci, którzy już odeszli w
przeszłość, zawsze byli obecni w mej świadomości i wyobraźni w trakcie
opracowywania i wykonywania ich dzieł.
Również relacje wykonawcy z odbiorcą
mają pewne cechy partnerstwa. Szczególnie, po uświadomieniu sobie faktu, że
publiczność nie składa się z samych pedagogów i krytyków. Wprawdzie ich
opiniotwórcza rola jest nie do przecenienia, ale przecież trzon stanowią
słuchacze, którzy zwyczajnie i po prostu przyszli na koncert, aby obcować ze
sztuką i pięknem. Jeśli piękno otrzymują, w zamian oddają swe wzruszenie i
nieuchwytne odczucie porozumienia, które mogą uczynić wzajemny dialog wykonawcy
z odbiorcą czymś bliskim szczęściu.
21. Partnerstwo z managerem
Można chyba za słuszne uznać
stwierdzenie, że zaledwie bardzo niewielki procent wykonawców prowadzi swą
koncertową aktywność bez udziału managerów. Ich obecność w życiorysie artysty,
to nie tylko rozwiązywanie niezliczonych, nękających problemów technicznych, w
skrócie zwanych logistycznymi, negocjowanie honorariów ani też, sekretarskie
synchronizowanie terminów. Wszystkie te sprawy są ogromnie ważne dla w miarę
wygodnego funkcjonowania w zawodzie, lecz moim zdaniem, są odległe od pojęcia
partnerstwa.
To, co uważam za partnerstwo z managerem, jest przede
wszystkim, poczuciem symbiozy, współpracy w niełatwych sprawach marketingu,
negocjacji z dyrektorami instytucji artystycznych, doradztwa repertuarowego i
strategii postępowania w karierze, tym, tak często pejoratywnie zresztą, nie do
końca słusznie kojarzącym się pojęciem.
Jest to również
wzajemne zaufanie i uznanie, dialog, fair play, wiara we wzajem
reprezentowane sobą wartości, czyli jednym słowem wszystko, co wychodzi poza zwykły
business. W moim odczuciu, nie są to sprawy negatywne, nielicujące z godnością
artysty, ani tzw. zło konieczne. Uważam wręcz, że znajomość ich należy do
szerokiego pojęcia profesji wykonawczej.
22. Walka, polaryzacja w partnerstwie
Naiwnym
byłby sąd, że nawet najlepiej funkcjonujący układ partnerski jest permanentną
sielanką. Walki przecież nie da się oddzielić od samego zjawiska życia; wydaje
mi się, że również nie da się jej oddzielić od współżycia i partnerstwa.
Jedyne, na co człowiek może próbować wpłynąć swą świadomością i postawą, to
forma, charakter i cel walki. Najbardziej kreatywną jest oczywiście walka o
wspólne dobro i cel, jakim jest optymalny rezultat artystyczny; najbardziej
destruktywna, kiedy zaczyna się walczyć nie o coś, lecz przeciwko sobie. Ale
wtedy przecież partnerstwa już nie ma. Po prostu umiera.
W partnerstwie muzycznym (czy tylko?), oczekiwanie
identyczności poglądów, gustów i upodobań estetycznych, lepiej jest od razu
włożyć między bajki. Każdy człowiek jest przecież unikatową strukturą
psychiczną, której bliskość z innymi, daje się ewentualnie mierzyć jedynie
mniejszym lub większym stopniem duchowego pokrewieństwa.
W sprawnie funkcjonującym układzie gotowość zaakceptowania
odmienności partnera, jego gustów, wrażliwości i emocji wydaje się być
fundamentalnie ważna. Wewnętrzna przestrzeń umożliwia konfrontację różnic,
twórczą polaryzację postaw estetycznych, obronę własnych upodobań i gustów;
jest być może najbardziej pożądanym elementem wspólnoty wykonawczej, zapewniającym
optymalne warunki kreacji. Bez tej przestrzeni, każde napięcie niesie groźbę
destrukcji, uniemożliwiającej bycie razem i wspólne tworzenie.
23. Egoizm i nadopiekuńczość w partnerstwie
W moim postrzeganiu, nadopiekuńczość jest wyrafinowaną formą
egoizmu. Partner nadopiekuńczy, potrafi zmienić uciechę bycia razem, w przykrą
udrękę. Powodowany szlachetnym zapałem, głównie zresztą w trosce o własny
komfort, ani na moment nie spuszcza oka i ucha ze swojego partnera, kontroluje
i komentuje, jakoby w najlepszej wierze, każdą frazę, każdy dźwięk; sypie
nieustannie dobrymi radami i pouczeniami, niepomny, że nie ma do czynienia z
niedouczonymi i niedoświadczonymi dziećmi, lecz z dorosłymi ludźmi i dojrzałymi
artystami.
O ileż zdrowsza wydaje mi się być postawa kreatywnego
egoizmu, z dominującym staraniem o walor tego, co samemu wnosi się do
wspólnego wykonania. Oczywiście z respektowaniem wszystkich aspektów bycia
razem, ale też wystarczająco odlegle od natarczywej troski o innych.
24. Dominacja i uległość w partnerstwie
Problem dominacji i uległości jest
niezmiernie delikatnym terenem relacji partnerskich, na którym nigdy nie dość
trzymania się na baczności. Nie chodzi mi o konsekwencje wynikające z
zależności między kwestią wiodącą i wtórująca, bo te są ściśle profesjonalne.
Mam na myśli raczej cechy charakteru i wymiar osobowości współpracujących.
Warto sobie niekiedy uświadomić własną chęć dominowania -
któż jest od niej wolny? - i nawet, jeśli jest się posiadaczem silniejszej
osobowości, mitygować od czasu do czasu swój imperatyw rządzenia. Zaś czując
się obezwładnionym własną uległością, nie wyhamowywać potrzeby buntu.
Wszystko to stanowi może nie najważniejszy, ale jednak
istotny niuans warunkujący sukces bycia razem. W ostatecznym rozrachunku chodzi
oczywiście, o jak najlepszy rezultat artystyczny.
Potrafię np. dość
łatwo usłyszeć, czy partnerzy, nawet znakomici, są równi i wolni, czy też
zdominowani przez jednego. Słyszę to
nawet w kwartetach. I nie ma to cech szczególnie pozytywnych.
25. Dobro – Prawda - Piękno w partnerstwie
Jest to chyba
najbardziej niezwykły i niebezpieczny, antyczny zestaw trzech pojęć, które
ludzi dzielą lub łączą, czynią niebiańsko szczęśliwymi lub spychają w bezmiar
udręk. Ileż wspaniałości zbudowano na ich fundamencie, ale ileż krwi wylano i
wylewa się nadal z ich powodu!
Układ partnerski w muzyce, na szczęście nie krwawy, nie jest
oczywiście wolny od problemów tego kanonu. Idealnym, wymarzonym terenem
porozumienia, byłaby identyczność poglądów i pragnień, dotyczących właśnie
pojęć dobra, prawdy i piękna. Jest to, niestety, stężona utopia. Ważne, żeby
poglądy, chociaż pokrewne nie- konfliktowe, mogły stanowić podstawę owocnego
dialogu.
W moim odczuciu, znajomość wielu aspektów z pogranicza
filozofii i psychologii, ułatwia współpracę i szukanie twórczych, pozytywnych
rozwiązań sytuacji konfliktowych i różnych negatywnych napięć w partnerstwie.
Często pozwala też znajdować honorowe wyjście z licznych impasów artystycznych
i tych zwyczajnych, ludzkich.
26. Sojusz-antagonizm-rozstanie
Pojęcie sojuszu, powinno chyba być wpisane w akt erekcyjny
każdego partnerstwa. Przecież bez niego, bez klimatu fair play, każdy
układ od samego zarania jest chory. Oczywiście, rozumiem sojusz nie wyłącznie w
sprawach korzyści, ale może nade wszystko, o sprawdzenie się w trudnych
chwilach rozterek, bezradności i zagubienia.
Jak życie naucza, nie ma sojuszu, który istniałby sam z
siebie, bez troski o jego walor. Jak wszystko, co twórczo łączy człowieka z
człowiekiem, wymaga kultywowania i ochrony. Nie istnieje również sojusz, który
nieodwołalnie trwałby wiecznie. Ta prawda wliczona jest w dramaturgię życia.
Partnerstwo muzyczne nie jest od niej wolne.
Mogą pojawić się przecież antagonizmy różnego autoramentu, których
mimo najlepsze starania, rozwiązać się nie da. Musi nastąpić rozstanie (w
końcu, to nie muzycy wymyślili węzeł gordyjski!). Cóż, wtedy wypada
jedynie apelować jak we wszystkim o kulturę, takt, klasę i chyba też o rodzaj
dyskrecji, która nie dopuści do wzajemnego deprecjonowania się w przyszłości.
27. Intymność partnerstwa
Wypowiedź o intymności, będzie jeszcze bardziej osobista niż
wszystko, co napisałem dotychczas w tym eseju. Intymność miałem zawsze w
ogromnej cenie i estymie. Moje relacje z partnerami nie dają się przetworzyć na
słowa, opowiedzieć, albo zamienić w anegdotę. Jedno mogę tylko wyznać, że każdy
układ był niepowtarzalny, absolutnie unikatowy, z niczym nieporównywalny. Ale o
tym, co działo się między nami w trakcie wykonywania i prób, nikt się nigdy
niczego ode mnie nie dowie!
Bardzo źle znosiłem obecność osób trzecich podczas prób, a
już w szczególności, spokrewnionych z moimi partnerami. Nieco inny charakter
miała obecność kogoś zaproszonego w celach ściśle profesjonalnych np. dawnego
pedagoga, zaprzyjaźnionego krytyka, albo reżysera dźwięku.
Zdecydowałem się na umieszczenie tej refleksji z pełną
świadomością, że jest to zaledwie jedna z wielu możliwych opcji, mająca zresztą
cechy wyraźnie osobnicze. Bowiem i w tych sprawach, każdy jest kowalem własnego
komfortu.
28. Partner pierwszym słuchaczem
Fakt, że partnerzy pierwsi słuchają się nawzajem, jest
jeszcze jedną z dodatkowych atrakcji wspólnego wykonywania muzyki. Istnieje coś
takiego, co na mój prywatny i moich podopiecznych użytek, nazywam interpretacją
intencjonalną. Czyli to wszystko, co mi się wydaje, że gram piano, legato,
z reliefem, z przestrzenną narracją, z cudownym czasem i z całą resztą
wspaniałości. Tymczasem, po przesłuchaniu nagrania, okazuje się, że rezultat
jest mizerny, monotonny, płaski, ściśnięty, w jednej marnej, ni to piano ni
forte, dynamice.
I tu nie do przecenienia jest obecność sojuszniczego
partnera. On pierwszy słyszy, ocenia, pomaga, koryguje. Świadomość ciągłego
słyszenia innych i bycia przez innych słyszanym, jest niezwykle wartościowym
terenem twórczego dialogu.
Już nawet nie przywołuję kultury i taktu postępowania
nieodzownych w tych sytuacjach, bo przecież one i tak zawsze winny być obecne w
relacjach międzyludzkich.
29. Przyzwyczajenie-zużycie-rutyna
Są to, niestety, widma towarzyszące układom partnerskim od
zarania ich istnienia. Oczywiście, jak niemal wszystko na świecie, nie są
jednoznacznie negatywne. No, może z wyjątkiem zużycia, głównie zresztą
emocjonalnego, zmieniającego partnerski dialog w rozmowę dwojga ludzi niemających
sobie nic, lub bardzo niewiele do powiedzenia.
Przyzwyczajenie, szczególnie do wad własnych i cudzych,
zagraża ostrzu zdrowego krytycyzmu. Ale z drugiej strony, czyni bycie razem
łatwiejszym i być może, nieco wygodniejszym.
Z kolei rutyna, wprawdzie może skutecznie uśmiercić spontaniczność,
ale też, przynależąc do pozytywnie rozumianej, szeroko pojętej profesji, może
stać się wielce pomocną, np. w bardzo niekorzystnych sytuacjach szwankującego
zdrowia, ekscesywnego zmęczenia i innych, niezliczonych niewygód towarzyszących
występującemu artyście.
We wspólnym wykonywaniu muzyki, wydaje mi się być jedynie
pewnym stwierdzenie, że widma te wprawdzie istnieją, ale ich groźby wcale nie
muszą się spełniać. Dowodem na to są zespoły partnerskie, grające ze sobą całe
dziesięciolecia, bez śladu zużycia, przyzwyczajenia, czy rutyny. Zresztą, jak w
życiu!
W moim odczuciu, chroni przed tymi plagami potrzeba ciągłego
kreowania, doskonalenia się, wewnętrznego otwarcia. Nie do przecenienia jest
też świadomość zagrożenia, która potrafi mobilizować do poszukiwania skutecznych
sposobów uniknięcia go.
30. Czas i dyscyplina w partnerstwie
Nie chodzi mi o ten muzyczny czas dziejący się we frazach
i między nimi, w pauzach a nawet, w znajdowaniu optymalnych rozwiązań w
architekturze sonat, symfonii i cyklów pieśni. Jest to problem ściśle
profesjonalny a nie jest moim celem, szczegółowe zajmowanie się podobnymi
problemami właśnie w tym eseju.
Tylko kilka słów o problemie zwykłego czasu w relacjach
partnerskich, np. sposób zorganizowania prób. Sygnalizuję od razu bardzo różne
upodobania: jedni wolą dużo ćwiczyć, inni mniej; jedni lubią grać niemal do
ostatniej chwili przed wyjściem na estradę, inni np. w ogóle nie chcą próbować
w dniu koncertu. Sprawy te wymagają uzgodnień, ale gotowość do świadomego
akceptowania kompromisu, generalnie ogromnie ważna w każdym partnerstwie,
wydaje się również w tych sprawach być szczególnie przydatną.
I jeszcze uwaga o różnym aspekcie czasu w graniu
indywidualnym i zespołowym. Otóż w graniu solowym, wykonawca jest właściwie
wyłącznym panem dziejącego się na estradzie czasu. Może rozpocząć utwór wtedy,
kiedy sam uzna to za najbardziej odpowiednie. Niekiedy czeka w skupieniu długie
chwile, innym razem, zaczyna grać jeszcze w trakcie powitalnych oklasków. W
graniu zespołowym wszystko wygląda trochę inaczej. Śpiewak, musi wpierw
przygotować swój instrument, uspokoić oddech i przeponę; instrumentalista
nastroić się, a dyrygent zmobilizować orkiestrę. Pianista jest wolny od tych
trosk i zabiegów, dlatego nie tylko kurtuazja, ale właśnie techniczny wymóg
innych, nakazują mu oczekiwać od swych partnerów sygnału o gotowości
wykonawczej. Wszystkie te, niby drobne niuanse zachowań, składają się na pełnię
poczucia komfortu bycia razem.
I z czasem i z dyscypliną związany jest problem
przygotowania się do pierwszej próby. Czas jest wartością bezcenną. Strzegąc dyscypliny
profesjonalnej i tej zwyczajnej, powiedzmy obyczajowej, mając na względzie
respekt wobec partnera i cenę jego oraz własnego czasu, pojawienie się na
pierwszej próbie niewystarczająco przygotowanym, jest czymś nie tylko
nieprofesjonalnym, ale wręcz wysoce nietaktownym.
Nawet perfekcyjne opanowanie tego, co ma się samemu do
zrealizowania, jest absolutnie niewystarczające. Dopiero w połączeniu z
doskonałą znajomością całego utworu, może spełnić warunki udanego porozumienia
z partnerem. Wtedy, od pierwszej próby można zająć się problemami czasu,
kreowania, architektury, narracji i wspólnego budowania dramaturgii. I wtedy
też, można się łacno przekonać, jak doprawdy fascynująca jest przygoda
wspólnego wykonywania muzyki.
31. Nauka partnerstwa
Mądrości partnerstwa każdy człowiek uczy się chyba sam, na
własny rachunek, przez całe życie. Ale twierdzę, że profesjonalnych podstaw
muzycznego partnerstwa i jego psychologicznych uwarunkowań zresztą jak
wszystkiego, z wyjątkiem talentu, można nauczyć. Dokładnie to właśnie próbuję
udowodnić mą pracą na Uniwersytecie. Nie uczę sensu stricto grania na
instrumencie; uczę profesji, ale przede wszystkim, partnerstwa.
Staram się uświadomić moim młodym podopiecznym na ogół z
pozytywnym skutkiem walor wspólnego grania, które jest równe w profesjonalnych
wymaganiach oraz artystycznych oczekiwaniach, graniu indywidualnemu. Przekonuję
ich, że artystą jest się zarówno wtedy, kiedy gra się samemu, jak i wtedy,
kiedy gra się z kimś. Jedyne, co różnicuje między sobą artystów, to ich talent
i poziom profesjonalnej perfekcji.
Staram się ugruntować w nich przekonanie, w które sam
głęboko wierzę, że będąc w przyszłości dojrzałymi, samodzielnymi artystami,
realizując się zresztą głównie właśnie w różnych formach wykonawstwa zespołowego
(i pedagogiki), mają wszelkie warunki, aby robić to z zadowoleniem i
satysfakcją, bez poczucia frustracji, degradacji i niezawinionej, wyrządzonej
przez los, krzywdy. Doprawdy, ten psychologiczny aspekt nauki partnerstwa u
wszystkich wykonawców, wydaje mi się być nie do przecenienia.
Staram się też
usilnie o stworzenie klimatu partnerstwa, sztuki, po prostu artyzmu. Klimat
„akompaniamentu”, usługi, wciąż królujący w sposób jawny lub zakamuflowany
nawet w najbardziej prestiżowych, światowych centrach muzycznej edukacji,
wydaje mi się być czymś szczególnie niepożądanym, nawet po trosze,
antypatycznym.
Kilka słów o dość specyficznej, profesjonalnej sytuacji
pianistów. Fortepian należy do nielicznych instrumentów (organy, klawesyn,
orkiestra, akordeon), umożliwiających jednemu tylko wykonawcy samodzielne
realizowanie całego utworu, wszystkich jego elementów. Można nawet łatwo
wyobrazić sobie przypadek pianisty, który zrobi światową karierę, bez żadnego
udziału śpiewających, grających lub dyrygujących partnerów.
Właściwie, wszyscy pozostali wykonawcy są od pianisty
zależni. Można chyba uznać za oczywiste, że spora część artystycznej aktywności
koncertowej instrumentalistów, smyczkowców w szczególności, bez udziału
partnerującego pianisty, jest niemożliwa. Ileż w końcu można ułożyć programów z
solowych utworów skrzypka, czy wiolonczelisty? Jeszcze drastyczniej wygląda
sytuacja śpiewaka, który chyba nie będzie w stanie zbudować ani jednego
programu recitalowego z utworów a capella.
Warto również uświadomić sobie, że
kształcenie wszystkich wykonawców a w przypadku śpiewaków, również
przygotowywanie nowego repertuaru bez udziału pianisty jest trudne do
wyobrażenia sobie.
Stawia to problem kształcenia pianistów wobec szczególnych
wymagań. Profesjonalna perfekcja instrumentalna jest czymś absolutnie
oczywistym i starania o jej osiągnięcie winno być, bez żadnych wyjątków
kontynuowane, aż do uzyskania dyplomu uniwersytetu (i oczywiście potem, przez
całe aktywne życie!). Przygotowanie pianisty do sprostania wspomnianym wymogom
partnerstwa, profesjonalnie i nade wszystko psychicznie, również należałoby
realizować w różnym stopniu i proporcjach, choćby tylko propedeutycznie przez
cały okres nauki, a przynajmniej na szczeblu licealnym i uniwersyteckim.
Budowanie wspomnianej już świadomości
artysty, którego wartość określana jest jedynie walorem wykonawczym, a nie
sytuacją czy gra sam czy w zespole, oraz rzeczywistość, dość jednoznacznie
pokazująca, że zaledwie promil promila kształconych zrealizuje swoje życiorysy
w wykonawstwie indywidualnym, nadaje szczególną ważność kształceniu
partnerskiemu.
W tym kontekście, jest dojmująco przykrą i wręcz żenującą,
postawa części pedagogów kształcących w graniu solowym, mających - niestety,
wciąż spory wpływ na opinię i decyzje, którzy uparcie wydają się nie rozumieć
artystycznej równości (nie, identyczności!) grania solowego i zespołowego.
Wciąż ich podopieczni kształceni są w jawnym, lub bardziej zakamuflowanym
przekonaniu, że wykonawstwo zespołowe, jest wykonawstwem niższej kategorii. W
moim pojmowaniu, jest to postawa wsteczna, karygodna i wielce naganna. Problem
dotyczy oczywiście wszystkich dyscyplin wykonawczych, nie tylko pianistów.
Muszę w tym miejscu oddać należną sprawiedliwość tej
światłej części środowiska muzycznego, która rozumiejąc profesjonalną równość a
życiową ważność grania zespołowego, zaczyna aktywnie uczestniczyć w walce o
emancypację kameralistyki. Ewolucja poglądów i gotowość ich korekty, jest
zjawiskiem tym z najbardziej pozytywnych i optymistycznych, a polaryzacja
postaw, jeśli tylko irytacja i agresja trzymane są na skutecznej uwięzi, ma
także swój twórczy efekt. Doskonale wpływa na znajdowanie optymalnych pojęć i
rozwiązań. Całe to zjawisko jest pochwałą dialogu (nie dwu monologów, które
wszak dialogu nie tworzą), jako najskuteczniejszej formy porozumienia się
człowieka z człowiekiem. Postrzegam je z głęboką radością.
Gwoli uniknięcia możliwych nieporozumień, raz jeszcze pragnę
podkreślić, że uważam perfekcję instrumentalną i troskę o nią, za ewidentny
warunek sukcesu oraz wartości grania i solowego i zespołowego.
Również, dlatego zdecydowałem się zacytować w tym eseju
skorygowaną nieco opinię, którą opublikowałem był już przed kilku laty, na
temat idei wprowadzenia specjalizacji grania zespołowego na Uniwersytecie
Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie. Jest to rodzaj mojego pedagogicznego,
uprzednio już wspominanego, credo:
Uważam, że istnieją dwa rodzaje wykonywania
muzyki: indywidualne (solistyczne) i zespołowe, (kameralistyczne). W obu,
wymagania i oczekiwania profesjonalnej perfekcji oraz mistrzostwa, są
identyczne.
Każdy wykonawca może
je równolegle uprawiać, choć w różnych proporcjach, zależnych od własnego
wyboru i innych uwarunkowań.
Uważam, że obowiązkiem uczelni akademickiej
czy uniwersyteckiej, mając na względzie dobro Sztuki i studenta, podmiotu
naszych wysiłków, jest zapewnienie optymalnego wykształcenia w obydwu rodzajach
wykonawstwa, wszystkim studentom dyscyplin wykonawczych.
Uważam, że kształceniem każdego z tych dwu
rodzajów wykonawstwa, winni zająć się eksperci od gry solowej i od gry zespołowej.
W przypadku instrumentalistów orkiestrowych i oczywiście, śpiewaków, mogą to
być ci sami profesorowie; w przypadku pianistów, ze względu na wymiar problemu
i wspomniany, szczególny charakter, istnieje generalna, uzasadniona potrzeba
dwu oddzielnych pedagogów. Potrzeba ta, zależnie od uczciwości i poczucia
artystycznej odpowiedzialności oraz preferencji profesjonalnych, nie wyklucza w
wyjątkowych przypadkach, możliwości kształcenia w graniu indywidualnym i
zespołowym przez jednego pedagoga.
Uważam, że podstawowym, być może
najważniejszym obowiązkiem pedagoga wykonawstwa zespołowego, obok zapoznania
studenta z podstawami współpracy i partnerstwa, jest nauczenie RESPEKTU
do tego rodzaju wykonywania muzyki.
Przyczyny słabości wykonawców zespołowych,
w tym muzyków orkiestrowych, oraz wszelkiego autoramentu
pianistów-korepetytorów upatruję nie w samej profesji, lecz w sferze
psychicznej i w postawie profesjonalnej. Standardy przygotowywania utworów
solowych i zespołowych winny być identyczne; w rzeczywistości są drastycznie
różne, na niekorzyść zespołowych. Odważam się twierdzić, że jest to negatywna
specyfika i słabość aktualnej kultury wykonawstwa zespołowego.
Uważam,
że nieprawdą jest, jakoby słabi wykonawcy muzyki zespołowej, nie zostali do
tego rodzaju wykonawstwa jakoś szczególnie przygotowani. Oni po prostu, źle się
przygotowują sami. Generalnie, inaczej pracują nad Sonatą Waldsteinowską,
inaczej nad Kreutzerowską; inaczej nad Impromptu Schuberta, inaczej nad jego
Pieśniami; inaczej nad Kaprysami Paganiniego, inaczej nad partiami
orkiestrowymi. Ogromnym zażenowaniem reagują dopiero na proste zapytanie, czy
odważyliby się przedstawić niewystarczająco przygotowany utwór solowy swemu
profesorowi, albo wyjść z niedouczonym utworem na estradę. W graniu zespołowym,
zdarza się to niestety, nader często i powszechnie. W okresie całej mej
kilkudziesięcioletniej aktywności pedagogicznej, nie napotkałem nigdy jakichś
antydyspozycji do grania zespołowego. Nierzadko natomiast, potykam się o katastrofalne
niedostatki umiejętności instrumentalnych zarówno pianistów, jak i ich,
śpiewających lub grających na różnych instrumentach, partnerów.
Uważam, że zamiast przegrywać mnóstwo utworów
zespołowych, o wiele skuteczniejszym i pożyteczniejszym jest perfekcyjne
opracowanie podczas studiów niewielkiej nawet ich ilości, jako wzorca i
odniesienia do pożądanego poziomu przyszłych, kształtowanych już samodzielnie.
Uważam, że w przypadku nauczania pianistów,
należy zaniechać określeń typu: akompaniator i akompaniowanie. Są
to określenia archaiczne i anachroniczne, niekojarzące się twórczo i
pozytywnie. Również podział na kameralistykę i akompaniament jest
mylący, zgoła scholastyczny.
Pianista grający sam lub z kimś, zawsze powinien być
określany mianem pianisty. Podobnie jak skrzypek grający w orkiestrze, lub
stojący przed orkiestrą, grający sam lub w duecie, zawsze pozostaje skrzypkiem.
Bliższe prawdy są również, w moim odczuciu, bardziej uniwersalne określenia:
WYKONAWSTWO INDYWIDUALNE (SOLOWE) I WYKONAWSTWO ZESPOŁOWE (KAMERALI-STYCZNE).
Również relacje między wykonawcami zespołowymi winny być określane, jako
PARTNERSKIE, a nie SOLISTYCZNO-AKOMPANIATORSKIE.
Uważam, że tworzenie specjalności wykonawstwa
zespołowego w czasie dotychczas funkcjonującej struktury wyższych studiów jest
niepotrzebnym, a być może nawet szkodliwym budowaniem sztucznej struktury.
Zamiast specjalności, fundamentalnie ważne jest nauczenie wspomnianego respektu
do grania zespołowego i wyrobienie absolutnego imperatywu najwyższych
standardów przygotowywania się, bez względu na charakter grania.
Uważam, że dopiero stopniowo realizujący się
aktualnie dwustopniowy system studiów wyższych, czyli licencjat i magisterium,
stwarza profesjonalne i psychologiczne podstawy wprowadzenia specjalizacji
kameralistycznej, po ukończeniu studiów licencjackich.
Uważam, że wyższa uczelnia muzyczna, strzegąc
swojego statusu uniwersyteckiego, a więc typu kształcenia o niczym nieograniczanym
horyzoncie intelektualnym, powinna formować artystów, a nie absolwentów
technikum zawodowego. Przez cały tok studiów, kształcenie w wykonawstwie
indywidualnym i zespołowym, winno być realizowane równolegle dla wszystkich
studiujących, na optymalnym standardzie wymagań. W zasadzie, dopiero dyplomant
uzyskuje minimalny poziom artystycznych umiejętności wykonawczych
indywidualnych i zespołowych, oraz świadomości profesjonalnej. Stanowią one
podstawę umożliwiającą mu po studiach, wstępnie decydować o różnych
specjalnościach i innych wyborach życiowych.
Uważam, że należy podjąć starania o
rozwiązanie problemu rozszerzonej oferty dydaktycznej Uczelni dla pianistów,
szczególnie dla wykonawstwa zespołowego o takie przedmioty, jak: czytanie
partytur, kontrapunkt, elementy kompozycji, dyrygowania, nawet emisji głosu. W
moim odczuciu, ma to kapitalne znaczenia dla przyszłego wyboru specjalności,
współdecydowania o kształceniu własnego talentu, humanizacji studiów i indywidualnego
procesu nauczania.
32. Partnerstwo mistrz - uczeń
Niezwykłe to partnerstwo, być może
najpiękniejsze, być może najtrudniejsze. Nie bardzo wyobrażam sobie wzajemnej,
innej niż partnerska, relacji mistrza z uczniem. Zawsze też postrzegałem moich podopiecznych,
jako partnerów; zawsze czyniłem wszystko, aby oni mnie, jako partnera
postrzegali. A autorytet mistrza? Przecież autorytet jest chyba owocem wiedzy,
umiejętności, osobowości i kultury a nie, skrzywionego, autorytarnego układu
między wyniosłym nauczycielem i niewielkim, posłusznym uczniem!
Nauczanie sztuki, właściwie od najpierwszych początków aż do
master class, to coś nieskończenie więcej niż proste przekazywanie
wiedzy i informacji profesjonalnych oraz oczywistej nauki rzemiosła. Jest to,
przynajmniej w moim postrzeganiu, równoczesne, ogromnie odpowiedzialne
kreowanie człowieka i artysty. Wzorzec osobowy, jakim winien być mistrz, może
zdziałać cuda, wyzwolić wiele drzemiących w psychice ucznia skarbów, wskazać
drogi wolności, nauczyć godności bycia artystą. Może też spowodować, niestety -
zwłaszcza, jeśli mistrz pospolity - nieodwracalne spustoszenie, zmarnować
powierzony jego opiece talent.
Poglądy te, właściwie nigdy u mnie nie ewoluowały. Nosiłem
je w sobie jakby gotowe i przez całe moje pedagogiczne życie pozostałem im
wierny. W moim studio, każdy może wypowiadać swoje zdanie bez poczucia
jakiegokolwiek zagrożenia; nikt niczego nie wie na pewno, nikt nie ma
niezawodnej recepty na sukces ani odpowiedzi na każde pytanie, i fakt, że ktoś
jest bardzo dojrzały a ktoś, bardzo młody, w niczym nie przesądza, który z nich
ma ostateczną rację. Poszukiwania artystycznej prawdy są wspólne, aczkolwiek
przyznaję, że „podstępnie” preferuję, aby inicjatywa i aktywność, były raczej
po stronie moich podopiecznych. W partnerstwie mistrz - uczeń, postrzegam
jedyną szansę urzeczywistnienia arcymądrego wskazania Sokratesa, że „pedagogika, to sztuka akuszerii, pomoc w
narodzinach innej osobowości”.
Coda.
Pisałem te refleksje ze świadomością compactu. Jest
to właściwie zbiór sygnałów. Każdy niemal problem nadawałby się do oddzielnej
rozprawy w wymiarze, co najmniej obszernego rozdziału. Całość, musiałaby wtedy
mieć objętość zgoła Trylogii! Liczne, niemiłosiernie rozwleczone publikacje, nawet,
jeśli ich temat jest wspaniały i odkrywczo potraktowany, zniechęciły mnie do
zbyt wielu słów. Zamiast kilkudziesięciu, kilkaset stron opasłych tomów,
pełnych w efekcie pustych, niczego niewnoszących słów, jak dziennikarska
wierszówka, nabijających jedynie objętość. Gdzieś, z oddali, brzmiało mi też
echem staropolskie: „Mądrej głowie, dość
po słowie”.
Dotknąłem w tym „Temacie z Wariacjami” wszystkich problemów
partnerstwa, które wydały mi się być tego szczególnie warte. Jak zaznaczyłem w
Preambule, zdecydowałem się mówić swoim głosem, bez ambicji do uogólnień,
tworzenia systemu, lub nie daj Boże, jakiejś doktryny. Właściwie, każde niemal zdanie
mogłoby zaczynać się w nim od słów „Moim zdaniem...” Są to wyłącznie moje
spostrzeżenia, refleksje, doświadczenia. Biorę za nie odpowiedzialność, mimo,
że jestem człowiekiem przeżartym wątpliwościami. Choć Esej nie jest
podręcznikiem partnerstwa, takiego właśnie partnerstwa uczę.
Rapsodia
„Kameralistyka i akompaniament”, czy
„Gra zespołowa”
Zanim podzielę się refleksjami o
nauczaniu grania zespołowego na konkretnych przykładach, zatrzymam się przez
chwilę nad pojęciami „akompaniament”, „kameralistyka”, „gra zespołowa” i ich
miejscu w środowiskowej mentalności. Na pozór mogłoby się wydawać, że problem
nie istnieje, że wszelkie zapytania są bezprzedmiotowe, ponieważ obiektem
rozważań jest nie-solistyczna aktywność artystyczna pianisty. Jednakże po
bliższym przyjrzeniu się i chwili refleksji, sprawy się nieco komplikują,
ukazując wiele nieoczekiwanych i brzemiennych w skutki aspektów. I nie są to
spostrzeżenia abstrakcyjne, wyłącznie pozostające w domenie gry intelektualnej,
lecz przekładające się na skutki konkretne i rzeczywiste, zarówno par
excellence profesjonalne jak i psychologiczne, dotyczące głównie rzeczywistości
pianistów i ich sztuki.
Co oznacza „kameralistyka” i
„akompaniament”
Co oznacza bowiem „kameralistyka i
akompaniament” i na jakim terenie pozostają? Otóż są to określenia absolutnie
powszechnie istniejące w całym światowym środowisku muzycznym, także w
szkolnictwie wszelkich szczebli, nawet w najbardziej renomowanych uczelniach.
„Akompaniament” używany jest głównie w stosunku do pieśni i kontaktów
wykonawczych pianisty ze śpiewakiem; „kameralistyka”, zarezerwowana jest
najczęściej do zespołów instrumentalnych od triów wzwyż. Pozostaje jeszcze
spora ilość utworów, które opornie dają się zakwalifikować do jednej z tych dwu
kategorii. Są to np. sonaty instrumentalne z udziałem fortepianu, utwory w
rodzaju „Mitów” Szymanowskiego, albo pieśni Schuberta, Schumanna, Wolfa,
geniuszów tego gatunku, kiedy właściwie nie do końca wiadomo, czy to jeszcze akompaniament,
czy już kameralistyka. Szukanie odpowiedzi na to pytanie często staje się
obiektem rozważań tyleż akademickich, co bezprzedmiotowych.
Przeobrażenie pianisty w akompaniatora
W powszechnym postrzeganiu, zarówno
samych wykonawców jak i oceniających ich słuchaczy oraz innych czynników
opiniotwórczych, pianista występujący ze śpiewakiem albo tzw.
instrumentalistą-solistą, w trudny do zrozumienia i zaakceptowania sposób
przestaje być pianistą, a przeobraża się w akompaniatora. Pojęciu akompaniatora
towarzyszy przeważnie klimat oczekiwania subordynacji i usługi, jako
najbardziej pożądanych walorów. Rzadko pojawia się autentyczna potrzeba
kreowania wspólnej narracji i dramaturgii. Jest to powszechnie istniejący
skutek wadliwego systemu nauczania, oraz rekwizyt zakorzenionej głęboko w
świadomości tradycji, kiedy nazwisko grającego na fortepianie z innym
wykonawcą, niekiedy nawet nie pojawiało się ani na afiszach, ani w recenzjach,
ani na obwolutach płytowych.
Spuścizna po dydaktyce
instrumentalistów i wokalistów
Oczywiście,
w procesie dydaktycznym śpiewaków i wszelkiego autoramentu instrumentalistów,
obecność pianisty z konieczności zredukowana jest do pomocniczej roli
akompaniującego, mającego zapewnić komfort uczniom, czy studentom, oraz w
sposób naturalny i zrozumiały współpracować z pedagogiem. Ten szkolny nawyk
podporządkowania i szczególnej usługi, ma tendencje utrwalania się nawet w już
w samodzielnej działalności artystycznej instrumentalistów i śpiewaków, w ich
relacji z pianistą. Przekłada się to najczęściej na układ nierówny, w którym
jeden z wykonawców automatycznie, jakby z urzędu dominuje nad drugim. Tę
subordynację i uległość „akompaniatora” słychać często w wykonaniach artystów
nawet tych opromienionych międzynarodową sławą. O najbardziej pożądanym
układzie między grającymi, jakim jest układ partnerski, nie ma tu mowy.
Określenie i interpretacja pojęcia „Gra zespołowa”, do którego autorstwa –
w odniesieniu do pianistyki - poczuwam się z całą odpowiedzialnością, oparte są
przede wszystkim na najprostszym spostrzeżeniu, że cała muzyczna aktywność
wykonawcza pianisty ma tylko dwie formy: gra indywidualna (solowa) i gra
zespołowa (kameralna). W tych dwu formach realizują się wszyscy wykonawcy,
również nie-pianiści, oczywiście w różnych proporcjach, zależnie od dyspozycji,
preferencji i rozmaitych życiowych uwarunkowań. Odmienność obydwu form zasadza
się na oczywistym fakcie, że wykonawca solowy sam realizuje dzieło muzyczne w
całej jego złożoności, a wykonawca zespołowy realizuje je wspólnie z innymi.
Nauczanie wymogów partnerstwa.
Problemy współpracy partnerskiej we
wszystkich możliwych wariantach gry zespołowej, od najprostszych pieśni
poczynając a na wielce wyrafinowanych i skomplikowanych sonatach i kwintetach
kończąc, wliczając w to relacje pomiędzy tzw. solistą i dyrygentem, są w
zasadzie identyczne, mimo ogromna rozmaitość wykonywanych utworów. Trochę
podobnie, jak solowe problemy wykonawcze schumannowskich „Kinderszenen” i prokofiewowskiej
„Toccaty”, rozwiązywane przez tego samego pianistę, nie są przecież jednakowe.
Mam na myśli różnice problemów wykonawczych miniatur i wielkich form, np.
chopinowskich Mazurków i Sonaty h-moll. Ten sam pianista powinien również z
jednakim zaangażowaniem swego całego kunsztu profesjonalnego realizować Sonatę
Waldsteinowską i Kreutzerowską, Pieśni Schuberta i jego Impromptus. Twierdzę i
mam na to dowody, że generalnie pianiści, nawet ci wielcy, z nieporównanie
większą atencją traktują solowe Impromptus Schuberta, niż jego Pieśni. A
przecież fortepianowy początek „Frühlingsglaube” oczekuje identycznej troski
jak zaintonowanie któregokolwiek z Impromptus. Moje doświadczenia, jakkolwiek
najbardziej konkretne są w istocie niewielkie w porównaniu z przykładem Edwina
Fischera czy Waltera Giesekinga, którzy słynęli z tego, że przez wiele tygodni
szlifowali pieśni, które wykonywali ze Schwarzkopf. Rezultat był niezwykły.
Wykonania innych największych, jak Richter, Gieseking, Cortot, Ohlsson czy
Argerich, są żywym potwierdzeniem słuszności tej idei.
Podstawowe
wymogi współpracy partnerskiej są również możliwe do nauczenia. Niestety,
kształcenie pianistów wciąż jest obciążone brzemieniem złej tradycji, wyraźnie
preferującej solistykę, często deprecjonującej lub zgoła negującej walor
profesjonalny i artystyczny grania zespołowego. Młody człowiek zaklinowuje się
niemal od pierwszych kroków na klawiaturze aż do uniwersyteckiego dyplomu
magistra w impasie kariery solistycznej, jako jedynej możliwej, a najczęściej –
niemożliwej alternatywy. Problem uświadomienia pianistom niemal
nieograniczonych możliwości samorealizacji profesjonalnej i spędzenia
godziwego, pełnego satysfakcji życia w graniu zespołowym, w oparciu o układy
partnerskie, spełniające warunki wymagane przez kreację artystyczną, czeka
jeszcze na szeroką ewolucję świadomości pedagogów i tych, którzy decydują o
urzędowym kształcie systemów edukacji.
Warunek
sukcesu wykonania zespołowego.
Antydyspozycyjność do grania
zespołowego
W
całym, półwiecznym okresie mojej aktywności pedagogicznej właściwie nie
spotkałem się z jakimś przykładem antydyspozycji do grania zespołowego.
Natomiast niemal nagminnie spotkać mogłem nonszalanckie, nawet lekceważące
traktowanie utworów zespołowych. Praca nad tymi utworami na ogół ma się nijak
do zaangażowania profesjonalnego i zapału w pracy nad utworami solowymi.
Powszechnie wydaje się, że można je wykonać nawet po kilku przegraniach, niemal
a vista, zwłaszcza, że głównie grane są z nut. Poszukiwania pięknego
dźwięku, pełni realizacji wykonawczej, zarezerwowane są na ogół do utworów
solowych. Wielokrotnie podchodziłem do drzwi studia, w którym student oczekiwał
na mój wykład. Na dobrą sprawę, niemal nigdy nie udało mi się usłyszeć, aby
którykolwiek z nich pracował nad utworem kameralnym, który za moment miał
zaprezentować. Zawsze były to utwory solowe. Stosunkowo łatwo, po kilku
spotkaniach, udawało mi się przemodelować to nastawienie.
Oczekiwanie perfekcji profesjonalnej
Za
sprawę pierwszorzędnej wagi uważam uświadomienie młodym adeptom sztuki
wykonawczej, że każde granie na instrumencie jest jednakowe, bez względu na to,
czy solowe, czy zespołowe. Wymagania perfekcji, wykorzystanie kompletnej palety
umiejętności profesjonalnych oraz całego arsenału sprawności w posługiwaniu się
instrumentem, obowiązują bezwzględnie w obydwu formach aktywności. Oczywiście,
jeśli celem nadrzędnym jest kreowanie sztuki, tworzenie wykonań doskonałych na
miarę swych możliwości. Jest się wolnym od tego całego wysiłku i trudu, jeśli
celem jest pospolita chałtura, albo muzyczny fast food.
Grane na pamięć utworów kameralnych
Kilka
słów o problemie grania na pamięć i z nut. Jest to, istotnie, najbardziej
dostrzegalna różnica dwu sytuacji koncertującego wykonawcy. Solista, niemal
zawsze gra na pamięć; muzyk zespołowy, niemal zawsze gra z nut. Moim zdaniem,
jest spora różnica nie tylko psychologiczna, ale wręcz fizyczna pomiędzy tymi
dwoma graniami. Wzrok przyklejony do partytury unieruchamia również po trosze
całą głowę, utrudnia koncentrację na słyszeniu własnego instrumentu i gry
partnerów. Choć nie ma obowiązku grania utworów zespołowych bez nut, gorąco
namawiam do nauczenie się ich na pamięć, dla zapewnienia sobie większej swobody
i przestrzeni wewnętrznej. Nuty stojące na pulpicie pełnią wtedy rolę jedynie
zabezpieczającą.
Natomiast
za godne najwyższego polecenia uważam nauczenie się i granie na pamięć tych
wszystkich wiodących elementów utworu, w których jest się oczywistym leaderem,
głównym narratorem dramatu. Lepsza koncentracja wielokrotnie zwiększa wtedy
siłę przekazu. Uważam to za niezwykle ważne zarówno dla partnerów jak i dla
słuchaczy. Jeśli element wiodący grany jest wątle i bez przekonania, partnerzy
mogą mieć trudności z rozeznaniem, czemu winni partnerować, a słuchacz, ze
zrozumieniem całej sytuacji dramaturgicznej.
Brak informacji o sposobie
przygotowania się do gry zespołowej
Zdarza
się, że znakomici, wytrawni pianiści-soliści, powodowani różnymi motywami
akceptują propozycję wspólnych występów nie mając zbyt wielu doświadczeń w
partnerowaniu, głównie śpiewakom. Przychodzą na próby przekonani o
wystarczającym przygotowaniu się. I tu, przykra niespodzianka, ponieważ okazuje
się, że zupełnie nie wiedzą, o co dokładnie w utworze chodzi, zaledwie się
domyślają, o czym partner śpiewa. Ich przygotowanie sprowadza się de facto tylko
do opanowania pianistycznej części utworu, co jest absolutnie
niewystarczające. Po zastanowieniu się doszedłem do wniosku, że stosunkowo
niewiele jest ich własnej winy w nieuniknionym braku sukcesu wspólnego
wykonania. Po prostu, oni nie wiedzą, jak powinni się przygotować. Nikt im o
tym nie powiedział, nikt ich tego nie nauczył. Problem dotyczy zresztą w równym
stopniu wielu dyrygentów. Może nawet, zwłaszcza dyrygentów. Bywałem świadkiem
sytuacji, kiedy dyrygent dowiadywał się dopiero na próbie, niekiedy nawet jedynej,
co jest w programie koncertu. Nie zdawał sobie sprawy, że nawet, jeśli nie
wymagania sztuki, to przynajmniej oczekiwania kultury wobec partnera winny
nakłonić go do nauczenia się utworu, którym ma dyrygować.
Trzy etapy nauczania
Ogólna uwaga o trzech etapach nauczania. Jak
wiadomo, są to: nauczanie - dokształcanie - doskonalenie. W moim pojmowaniu,
umownie, etap nauczania kończy się dyplomem szkoły II stopnia. Ten kilkuletni
okres służy opanowaniu podstawy muzycznej profesji, jest w zasadzie, okresem prowadzenia
ucznia za rękę. Dokształcanie, to etap akademicki, czy uniwersytecki, kończący
się w momencie uzyskania magisterium. Na tym etapie, sytuacja uczącego się
drastycznie zmienia charakter. Z pasywnej staje się aktywną, a rola uczącego
kojarzy się z asystowaniem, doradzaniem, konsultowaniem, w żadnym wypadku nie
ze wspomnianym prowadzeniem za rękę. I wreszcie etap doskonalenia, najdłuższy,
bo trwający od młodości przez resztę życia, realizowany głównie w samotności i
na własną odpowiedzialność. Etap ten kończy się nawet nie wraz z odejściem w
stan spoczynku, tylko z odejściem, tym, już na zawsze. Rolą dwu pierwszych jest
optymalne wyposażenie młodego człowieka w podstawowy zespół informacji i
umiejętności profesjonalnych, czyli warunków umożliwiających samorealizację i
odniesienie sukcesu w etapie trzecim. Informuję moich studentów o tym
poglądzie. Staram się im uświadomić, że nasze wspólne poszukiwania najlepszych
rozwiązań w Sztuce mają za cel wyposażenie ich w oręż, który może okazać się
wielce przydatny, nawet niezbędny w ich przyszłych, samodzielnych bojach i
poszukiwaniach. Za dwa pierwsze etapy, w znacznej części odpowiedzialny jest
bowiem pedagog. Etap trzeci, to już głównie samodzielne działanie
zainteresowanego na własny rachunek i na własną odpowiedzialność.
Pościg za mistrzem-cudotwórcą
Uważam
za głęboko naiwny i bezcelowy pościg wielu młodych ludzi za jakimś muzycznym
szamanem lub cudotwórcą, który raz na zawsze nauczy doskonałego grania i wskaże
niezawodną drogę do sukcesu. Nie wyobrażam sobie pełnego opanowania profesji
bez udziału własnego. W pewnym momencie życia wydaje się być konieczne, żeby
stanąć na własnych nogach, zacząć grać na własną odpowiedzialność, akceptując
ryzyko popełnienia błędów, pomyłek i rozlicznych niepowodzeń.
Błędne oczekiwania od absolwenta
uniwersytetu
Za
błędne uważam oczekiwanie, aby absolwent uniwersytetu był całkowicie
uformowanym, gotowym artystą. Nie jest i nie będzie. Jest tylko młodym
człowiekiem wyposażonym w bazę profesjonalną, która powinna mu umożliwić osiągnięcie
dojrzałości i mistrzostwa, właśnie w okresie samodzielnych poczynań. Zakres i
oczekiwania solistycznej bazy profesjonalnej, są oczywiste i powszechnie znane.
Zakres bazy profesjonalnej grania zespołowego, w którą winien być wyposażony
absolwent akademii, obejmuje dwa rodzaje problemów: muzyczne i psychologiczne.
Baza ściśle muzyczna, to nade wszystko bezwzględny imperatyw perfekcyjnego
przygotowania się, zapoznanie z podstawami partnerskiej współpracy ze
śpiewakami, instrumentalistami i w większych zespołach. Wspomniana już
wcześniej baza psychologiczna, to uświadomienie młodemu człowiekowi, że artystą
jest się bez względu na to, czy gra się samemu, czy z kimś; że oczekiwania
perfekcji są identyczne w graniu solowym i zespołowym; że opcja solistyczna nie
jest jedyną, zapewniającą pełną samorealizację. Z wielu powodów, szczególnie z
nieuniknionych ograniczeń wynikających z toku studiów, problemy profesjonalne
pianisty-korepetytora i coacha, muszą być zasygnalizowane w czasie
studiów jedynie w sposób propedeutyczny.
Baza profesjonalna absolwenta
uniwersytetu
W
moim odczuciu, baza profesjonalna, w jaką są wyposażeni absolwenci polskich
uczelni muzycznych, nawet, jeśli nie całkiem doskonała – a cóż jest doskonałe
na tym świecie? - jest bardzo dobrej, jakości. Przeprowadzałem własną, prywatną
ankietę pośród wielu spotykanych zagranicą naszych absolwentów. Nie zdarzył mi
się ani jeden przypadek generalnego narzekania na edukację wyniesioną z
akademii i uniwersytetu. Owszem, padały słowa krytyczne, co wydaje się być
czymś zrozumiałym, ponieważ nie istnieje chyba system idealny, w którym niczego
nie dałoby się udoskonalić. Z reguły natomiast, sukcesem kończyła się
konfrontacja z pokoleniowymi rówieśnikami całego świata, nawet tymi
uformowanymi w najbardziej renomowanych centrach muzycznych. Różnice,
oczywiście były i będą, ale głównie w posiadanych talentach.
Co począć ze sobą bezpośrednio po
studiach?
Bardzo
wielu młodych ludzi, również spomiędzy tych, którzy nie byli moimi studentami,
zwierzało mi się z rozterek i niepokojów związanych z opuszczeniem wyższej
uczelni z dyplomem magisterskim w kieszeni. Co dalej? Starałem się nie zawieść
ich zaufania i w najlepszej wierze przedstawiałem swą opinię zdając sobie w
pełni sprawę z tego, że moje poglądy są tylko jedną z możliwych opcji. Z
głębokim przekonaniem wypowiadałem negatywną opinię o pomyśle kontynuowania
regularnych studiów. Z pełną odpowiedzialnością rekomendowałem przyjęcie
postawy psychicznej aprobującej stawanie na własnych nogach. Polecałem master
class i osobiste kontakty z mistrzami krajowymi i zagranicznymi.
Uświadamiałem, że doskonalenie profesji nigdy się nie kończy, jeśli jest
związane z naturalnym rozwojem człowieka. Zachęcałem do wiary w posiadane już
umiejętności i zdolności. Przywoływałem przykłady rozmaitych twórców ufnych we
własne siły, którzy jako nastolatkowie tworzyli dzieła wielkie i młodocianych
wykonawców, których nagrania do dziś figurują na czołowych miejscach płytowych
list rankingowych. Z rozbawieniem opowiadałem o słowach wielkiego Giuseppe di
Stefano, mego sąsiada w jury jednego z konkursów, który skomentował pojawienie
się na estradzie uczestnika w wieku 35 lat:, „Czego on tu szuka? Toż ja w jego
wieku nie zaczynałem, tylko kończyłem karierę”. Wspominałem też anonimowo
znanego mi nałogowego poszukiwacza mistrzów, który w wieku 45 lat jeszcze
wybierał się na master class, jako uczestnik! Rozmiłowanym w grze
zespołowej polecałem natomiast letnie centra np. typu Marlboro, w których
wszyscy, wykładowcy i uczestnicy, grają ze sobą w najrozmaitszych
konfiguracjach.
Profesja-talent-indywidualność
Kilka
słów o profesji, talencie i indywidualności. Za profesję uważam jednoznacznie
to, czego człowiek może nauczyć drugiego człowieka, lub tego, czego można
nauczyć się samemu. W sytuacji muzyka-wykonawcy, jest to zespół umiejętności
grania szybko i wolno, bardzo szybko i bardzo wolno, piano-pianissimo i
forte-fortissimo, legato i staccato, dziesiątki pokrewnych sprawności
pozwalających realizować wyrafinowane niuanse artykulacji i agogiki,
przyswojenie sobie niezliczonej ilości informacji wchodzących w zakres
estetyki, wiedzy o stylach, poezji, psychologii, historii, filozofii,
najszerzej pojętej kultury, higieny pracy i kultury fizycznej, marketingu i
socjotechniki, jednym słowem wszystkiego, co składa się na wiedzę i
doświadczenie pokoleń. Jednakże w moim rozumieniu, wchłonięcie wszystkich
informacji i opanowanie wszystkich umiejętności, wydaje się być czystym
niepodobieństwem.
Słowo o talencie
Talentu nie utożsamiam ze zdolnościami,
a więc z zespołem predyspozycji do zawodu. O ile zdolności są czymś relatywnie
powszechnym, o tyle talent, wydaje się być zjawiskiem wyjątkowym, unikatowym,
tajemnym. W moim odczuciu, człowiek pozbawiony zdolności, talentu w
szczególności, niewiele rozumie ze sztuki nawet, jeśli o jej rekwizytach ma o
ogromną wiedzę. Wydaje się nie wiedzieć, o co właściwie w muzyce chodzi, a
piękno bywa dla niego pozbawionym treści pojęciem. Twierdzę też, że ani
inteligencja ani tym bardziej, ambicja, nie są w stanie zastąpić talentu.
Jestem
głęboko przekonany, że w przeciwieństwie do profesji, talentu nauczyć
niepodobna. Jak już wspomniałem, w moim odczuciu, nie można również nauczyć
piękna. Możliwe do osiągnięcia, perfekcyjne opanowanie profesji obowiązuje bez
wyjątku wszystkich, tych utalentowanych i tych jedynie zdolnych. Ale nawet z
najwyższym z możliwych poziomem opanowania profesji, granie wykonawcy
pozbawionego talentu, jest jałowe. Nazywam to, takim „graniem o niczym”.
Wykonawcy utalentowanemu, a wiec posiadającemu ów tajemny dar, to dobro
powierzone wystarczy, aby dotknął klawiatury, strun skrzypiec, lub zaśpiewał
jeden dźwięk, a już coś się dzieje, już odbiorca reaguje zainteresowaniem,
wzruszeniem, lub niewytłumaczalną przyjemnością. I tego właśnie nauczyć nie
można, po prostu, nie daje się. Talent albo się ma, albo się go nie ma. Daremne
są peregrynacje w poszukiwaniu maga, który będzie w stanie dokonać cudu i
zamieni tombak w szczere złoto. Nie zamieni!
Problem indywidualności
Pamiętam zdumienie, które ogarnęło
mnie w młodości podczas słuchania z partyturą w ręku wykonań tych największych,
o których wiedziałem, że byli kamieniem probierczym doskonałości, tych
rozmaitych Reinerów i Walterów, Giesekingów i Richterów, Heifetzów i Ojstrachów,
Callas i Souzay’ów. W ich wykonaniach właściwie nie zauważyłem żadnego
wielkiego wyrachowania ani wyrafinowanej interpretacji. Wszystkich łączył tylko
jeden wspólny mianownik: fenomenalnie staranna realizacja zapisu. Pianissima
były pianissimami, sforzata sforzatami, a legata legatami, artykulacja
trójwymiarowa, logika bezbłędna. Wszystko, co możnaby nazwać interpretacją, w
sposób naturalny było rezultatem ich niepowtarzalnych, ludzkich struktur, ich
indywidualnej wrażliwości i talentów.
Fundamentem
wszystkich moich poczynań artystycznych, wykonawczych i pedagogicznych, które
podejmowałem na miarę swych możliwości, była również wierność tekstowi. Wydaje
się, że nie byłem w tym ani wyjątkowy ani osamotniony. Dopiero po wielu latach
uśmiechnąłem się po lekturze słynnego powiedzenia Artura Toscaniniego, „Suonare
com’è scritto”. Jestem przekonany, że kompozytorzy zwłaszcza sprzed epoki
aleatoryzmu doskonale wiedzieli, czego oczekują od wykonania. Respekt wobec
zapisu, czyli ich testamentu, wydaje się być oczywistą powinnością każdego
wykonawcy.
Poszukiwanie oryginalności
Poszukiwanie
za wszelką cenę oryginalności uważam za zabieg sztuczny, dla mnie osobiście,
irytujący. Nie ma przecież dwu jednakowych ludzi, dwu jednakowych osobowości.
Wystarczy odwaga bycia sobą. Grać prosto i naturalnie, jak prosta i naturalna –
mimo niekiedy wielkie wyrafinowanie - jest niemal cała wartościowa muzyka.
Jakże często deformację utożsamia się z interpretacją! Przyznam, że przykre
uczucie towarzyszy mi nierzadko podczas słuchania tzw. „interpretacji” wykonań
filharmonicznych, nawet renomowanych artystów. Mimo niechęć do interweniowania
w sferę interpretacji studentów, jeśli spotykam się z ekscesami deformacji,
które zresztą nie są w stanie zapełnić wewnętrznej pustki, staram się metodą
łagodnej acz stanowczej perswazji przekonać zainteresowanych do uznania tego
zjawiska za błąd.
Lista powinności przygotowania się
Pokuszę się teraz o przedstawienie
listy powinności, które należałoby respektować dla pełnowartościowego
przygotowania się już do pierwszego spotkania z partnerem, (z partnerami), i w
efekcie, do finalnego sukcesu wykonania:
- Rozwiązanie problemów
instrumentalnych, czyli zwyczajne nauczenie się przynależnej części
utworu. W miarę możliwości, opanowanie pamięciowe elementów ewidentnie
wiodących i fakturalnie złożonych.
- Zapoznanie się z całością utworu,
a więc tego wszystkiego, co mają do zagrania partnerzy.
- W przypadku utworu ze śpiewem,
pełne zapoznanie się z tekstem słownym. Przetłumaczenie go, recytowanie
zgodnie z logiką, z przestrzeganiem prawideł interpunkcji i artykulacji
języka. Godnym polecenia byłoby, aby pianista opanował tekst słowny w
stopniu, który pozwoli mu na granie połączone z równoczesnym głośnym
śpiewaniem, lub co najmniej z recytowaniem.
- Pianista, który powinien zapoznać
się z tym, co wykonują partnerzy, ma pełne prawo oczekiwać wzajemności.
Śpiewak czy instrumentalista winien przestudiować to, co ma do zagrania
pianista, aby poznać całość utworu nie tylko ze słyszenia. Wielokrotnie
polecałem moim podopiecznym, szczególnie grającym na instrumentach
homofonicznych, aby nie szczędzili czasu na przestudiowanie i zagranie
swojej części utworu z partytury, jaką de facto są nuty, z których
gra pianista.
- Nie widzę niczego zdrożnego w zapoznaniu
się z nagraniami innych wykonawców. Oczywiście, nie dla kopiowania, lecz
dla celów poznawczych i analitycznych.
- Za wielce wskazane uważam też
zapoznanie się z całą, nazwałbym to, nadbudową utworu. Tzn., poznanie
okoliczności skomponowania, jego miejsca w twórczości kompozytora a także
przynależność do stylu i epoki, w której powstał.
Te, zaproponowane sugestie uważam za
fundament profesjonalnego przygotowania wykonawcy do grania utworów
zespołowych. Wiele doświadczeń z mej aktywności pedagogicznej potwierdza, że
fundament ten daje szanse na odniesienie sukcesu. Nawet wykonawcy mniej
wyposażeni w zdolności potrafili okazać się lepszymi od tych bardziej
wyposażonych, ale gorzej przygotowanych.
Pianista – śpiewak
Sokrates: „Muzyk jest tłumaczem myśli poety”
Jako motto rozdziału zacytuję słowa
Sokratesa - już po raz wtóry w tym eseju - z Platońskiego dialogu Ion: „Muzyk
jest tłumaczem myśli poety”. W moim odczuciu, chyba nikt trafniej i krócej
nie zawarł istoty całej muzyki, która została skomponowana na glos z
instrumentem. Chce mi się iść jeszcze dalej śladem tych słów. Bo jeśli muzyk,
czyli kompozytor jest tłumaczem myśli poety, to wykonawca jest tłumaczem myśli
kompozytora. Kompozytora i poety. Tak postrzegam powinność wykonawcy wobec
twórcy i odbiorcy.
Duet
pianista-śpiewak podstawa wykonania zespołowego
Duet pianista-śpiewak wydaje się być
podstawowy w nauczaniu grania zespołowego. Realizuje się w nim właściwie
wszystko, co można określić, jako istotę partnerstwa. W porównaniu z duetem
instrumentalnym, układ ten ma do swej dyspozycji niezwykle ważny element, jakim
jest tekst słowny. Słowo, ma znaczenie konkretne, a logika tekstu determinuje
logikę muzyki. „Miesiąc maj”, to jest
miesiąc maj. Dźwięki, które się nad tymi słowami znajdują, same w sobie nie znaczą
nic. Dźwięk jest kompletnie asemantyczny. Każdy utwór ze śpiewem, to rodzaj
teatru, z konkretną, w pewnym sensie jednoznaczną dramaturgią. Duet
instrumentalny przebywa w świecie czystej abstrakcji.
Poznanie tekstu
Uważam,
że dla śpiewaka i pianisty oraz dyrygenta, poznanie tekstu jest pierwszą,
podstawową powinnością przy rozpoczynaniu pracy nad utworem wokalnym, pieśnią
lub arią. Chyba nie budzi wątpliwości konieczność absolutnego zrozumienia
treści słów, bez względu na to czy język jest wykonawcy znany czy totalnie
obcy. Zdarzało mi się wiele niewiarygodnych sytuacji, kiedy młodzi adepci
sztuki wokalnej zbliżający się do uniwersyteckich dyplomów, zapytani o treść
śpiewanych przez nich pieśni lub arii, z pewnym zakłopotaniem odpowiadali: ”No,
coś o miłości”.
Tłumaczenie tekstów obcojęzycznych
Mówiąc
o tłumaczeniu, nie mam na myśli takich poetyckich, przybliżonych. Nie!
Tłumaczone ma być każde słowo po słowie, nawet, jeśli efekt będzie brzmieć
komicznie i pozornie bez sensu. W tych obcych językach, w których używa się
rodzajników, nie ma oczywiście potrzeby ich tłumaczenia chyba, że rodzajnikami
być przestają. Ale uważam, że dla najpełniejszego zrozumienia treści warto
wiedzieć, co jest rodzajnikiem, co rzeczownikiem, przymiotnikiem, przysłówkiem,
zaimkiem, spójnikiem i czasownikiem.
Głośne recytowanie i śpiewanie
Wymagam
od moich podopiecznych śpiewaków i pianistów, żeby teksty recytowali zgodnie z
logiką i oczekiwaniami artykulacji zawsze głośno, bez interpretowania i tzw. „przeżywania”.
Poszanowanie interpunkcji postrzegam, jako szczególnie ważne. Przecinek ma być
przecinkiem a nie, kropką. Zdanie nie powinno się zaczynać, zanim nie skończy
się poprzednie. Obowiązuje pełny respekt wobec znaków zapytania i wykrzykników.
Słuchając wykonań niektórych śpiewaków odnoszę wrażenie recytacji bez żadnego
respektu do struktury zdania. Jakże często bezsensownie brzmi recytacja w
języku dźwięków, który aczkolwiek asemantyczny ma również swą logiczną
interpunkcję.
Logika i artykulacja – interpretacja i
„przeżywanie”
Szczególną
wagę przywiązuję do wspomnianej logiki i artykulacji języka dźwięków, oraz
tekstu słownego. Nie skrywam, że nieco większą, niż do – nazwę to - poetyckiej,
psychologicznej zawartości. Mam wrażenie, że niezwykle często w dydaktyce
dominuje właśnie psychologia, tzw. interpretacja i przeżywanie. Wiele się mówi
o „falujących zbożach”, o
uniesieniach emocjonalnych, o tragedii i dramacie, nastroju i wszystkich
innych, pokrewnych stanach, a mniej o konkretnym rytmie słowa, jego wspomnianej
już logice i reliefie, o dynamice, artykulacji i agogice.
Niewielka kpina
Charakter
niewielkiej kpiny będzie miało wspomnienie przesłuchiwanej się niegdyś przeze
mnie master class wykładowcy uważanego za wybitnego, który dość długo
opowiadał o tekście „Im wunderschönen
Monat Mai” z Schuman nowskiej „Dichterliebe”. Najpierw była niemal
szczegółowa analiza pojęcia „przepiękny”, wunderschön, potem historia
kalendarzowego miesiąca maja w aspekcie historycznym od starożytności
poczynając, wreszcie o maju, jako tradycyjnym miesiącu miłości, itp., Kiedy
wreszcie po tym wykładzie delikwent karykaturalnie zaśpiewał „Im wunderschönen
Monat Mai”, zamiast „Im wunderschönen Monat Mai”, ze
strony eksperta nie było żadnej reakcji.
SCHUMANN,
DICHTERLIEBE, „Im wunderschönen Monat
Mai
Nierespektowanie znaków interpunkcji
Chwilę
zostanę jeszcze przy pierwszej pieśni Dichterliebe. Najczęstszym, niekorzystnym
zjawiskiem towarzyszącym wykonywaniu tej i innych pieśni jest niemal całkowite
pomijanie znaków interpunkcji. W oryginalnym brzmieniu tekst ten wygląda
następująco:
Im
wunderschönen Monat Mai,
Als alle Knospen
sprangen,
Da ist in meinem
Herzen
Die
Liebe aufgegangen.
U
bardzo wielu młodych ludzi poproszonych o wypowiedzenie go, słyszę 4 oddzielne
zdania:
Im wunderschönen
Monat Mai.
Als alle Knospen
sprangen.
Da ist in meinem
Herzen.
Die
Liebe aufgegangen.
W
tej strofce jest tylko jedna kropka, po aufgegangen. Tymczasem,
zjawiskiem nagminnym jest rodzaj deklamowania, jak gdyby po każdym wierszu w
miejsce przecinków, znajdowały się kropki. Określam taki rodzaj deklamacji,
jako błąd i namawiam do korekty. Pierwszym do niej krokiem jest głośne i
wyraźne wypowiedzenie tekstu, ze świadomością interpunkcji, bez wybrzmienia,
które nawet śladowo mogłoby kojarzyć się z końcem zdania. Słowa Mai,
sprangen, gestallte chciałoby się usłyszeć raczej z intonacją do góry, z
rodzajem zawieszenia, ze świadomością kontynuowania. Brzmienie głosu schodzi
wyraźnie do dołu dopiero w słowie aufgegangen. Źle się dzieje, jeśli w
chwili recytacji wykonawca gubi świadomość całości zdania, od początku, aż do
kropki. Nawet bardzo długie pauzy nie stanowią zagrożenia rozbicia na
niepowiązane ze sobą fragmenty oddzielonych przecinkami części zdania, jeśli
realizowane są ze świadomością całości, kontynuacji, dalszego ciągu.
Odważam
się wypowiedzieć opinię, że zjawiska nierespektowania znaków interpunkcji
podczas gry/deklamacji w asemantycznym języku dźwięków, są równie nagminne.
Doprawdy, bardzo wielu wykonawców-instrumentalistów, niekiedy nawet tych z
pewną już renomą, sprawia wrażenie jakby zupełnie nie rozumieli, o czym grają.
Najczęściej, pozbawione logiki muzyczne słowa, zdania, akapity, popędzane
machinalnym rytmem zamieniają się w zwyczajny bełkot. Bełkotu tego nie rozumie
słuchacz i co gorsza, nie rozumie również partner wspólnego wykonywania. O ile
wykonawca, który gra sam, może sobie bełkotać na własny rachunek, wykonawca
zespołowy nie ma alternatywy dla logiki deklamacji. Musi ją respektować. Nie
wolno mu degradować wykonania, które jest przecież dobrem wspólnym, a nie –
osobistym, prywatnym. Brak logiki deklamacji i defektów artykulacji nie waham
się nazywać błędem i sygnalizować go podopiecznym.
Abstrakcja i asemantyczność języka
muzycznego
Wszystko
to oczywiście przynależy do nader ulotnej sfery abstrakcji i - wspomnianej już
asemantyczności języka muzycznego. Stąd też wydaje mi się być wielkim
dobrodziejstwem dla wykonawcy-instrumentalisty kontakt ze śpiewakami, ponieważ
ich sztuka oczekuje pełnej symbiozy logiki i artykulacji tekstu, z logiką i
artykulacją dźwięku. Może właśnie od nich należy uczyć się prawdy o kreowaniu
dramaturgii zawartej w tekście? Może tu trzeba szukać źródła chopinowskich rad
udzielanych uczniom, aby mieli kontakt z operą, ze śpiewem? Wszak opera – chodzi o dzieło sztuki, a nie o wyszydzaną
instytucję - jest fascynującym zjawiskiem artystycznym, które w sposób
niezwykły łączy w jeden, żywy organizm dźwięk, słowo, śpiew, dramat, teatr,
akcję sceniczną, taniec, światło, malarstwo. A przecież chodzi o to, aby granie na fortepianie było dramatem opowiedzianym
językiem dźwięków, a nie miało charakteru przebierania palcami po klawiaturze.
Uczenie się tekstu słownego przez
pianistę
Wydawałoby
się, że praca nad tekstem, co jest obowiązkiem śpiewaka, nie dotyczy jego
partnera. Jest to kolejny błąd, który sygnalizuję. Uważam za konieczne, aby sposób,
w jaki śpiewak uczy się tekstu, był realizowany w równym stopniu przez jego
partnera, grającego na fortepianie lub dyrygującego. W tekście tkwi bowiem
konkretny klucz do wykonania. Konkretny, tak jak konkretny jest tekst.
Znaczenie słów W najpiękniejszym miesiącu maju nie budzi żadnych
wątpliwości. Muszą być zaśpiewane i zagrane logicznie. Tak, tak, zagrane. Bo
nie waham się użyć określenia, że nie tylko się śpiewa, ale również gra po
polsku, włosku, francusku, niemiecku, rosyjsku i w całej mnogości innych
języków. W utworach z tekstem słownym, obaj wykonawcy nawet na moment nie
powinni się z nim rozstawać. Jak aktorzy.
Zgodność logiki tekstu słownego i
muzycznego
Nauczenie
się recytowania tekstu w sposób zgodny z artykulacją i logiką języka, otwiera
drzwi niezwykłej niespodziance. Otóż, okazuje się, że logika i artykulacja
języka muzycznego, jest najczęściej całkowicie zgodna z logiką i artykulacją
słowa. Wyobrażam sobie, że kompozytor rozpoczynał tworzenie dzieła wokalnego od
lektury tekstu. Chyba do rzadkości należy sytuacja odwrotna, tzn., że
kompozytor najpierw tworzy muzykę, a potem ktoś dopisuje do niej tekst. Słowo,
tak jak to postrzegam, nie tylko inspiruje kompozytora do stworzenia dzieła w
nastroju zgodnym z tekstem, lecz również, a może nade wszystko, rytm, melodia i
artykulacja języka, bardzo często nakłania go do zachowania tego samego rytmu i
artykulacji dźwięków. Zastanawiam się niekiedy, czy przypadkiem nie jest to
najbardziej konkretny element tzw. inspiracji twórczej?
Zgodność pionowa śpiewu i fortepianu
(orkiestry)
Kilka słów o jeszcze jednym, pozytywnym efekcie
znajomości tekstu. Otóż wspomaga ona skutecznie uzyskanie zgodności pionowej
śpiewu z partnerującymi mu instrumentalistami lub z dyrygentom. Brak takiej
zgodności, jest jedną z podstawowych, konkretnych wad współpracy. Gra
instrumentalna jest nieco prostsza do śledzenia i wzajemnego uczestniczenia w
niej przez partnerów. Wykonanie śpiewaka ma charakter o wiele bardziej
deklamacyjny, swobodniejszy. Uczestniczenie w nim opierające się wyłącznie o
usłyszany dźwięk, może być zagrożone nieuniknionym opóźnieniem, wynikającym z
reakcji na śpiew partnera. Pojawia się wtedy bardzo przykre zjawisko, kiedy
pianista lub dyrygent jakby postępuje za śpiewem zaledwie o mikron sekundy.
Prawie nigdy nie jest razem, zawsze z pewnym opóźnieniem. Jest to ogromnie
męczące i dla śpiewającego i dla słuchającego. I wtedy właśnie z odsieczą
przychodzi znajomość tekstu słownego i uczestniczenie w jego deklamowaniu.
Głośne mówienie i jednoczesne granie
Polecam podopiecznym pianistom, aby grając sami
mówili równocześnie głośno tekst, zwracając uwagę na pionową zgodność dźwięku i
słowa. Na ogół, nie ma z tym większych problemów, natomiast rezultatem jest
uwrażliwienie pianisty na wspomnianą zgodność i zaproponowanie mu bardzo
skutecznego sposobu osiągnięcia jej. Sposób ten sprawdzał się również
wielokrotnie w mojej obecności w studio nagrań płytowych, podczas realizowania
przez śpiewaka recitativo accompaniato z towarzyszeniem basso
continuo. Wpisanie tekstu słownego do nut grających instrumentalistów i
współuczestniczenie w jego deklamacji, ułatwiało zrozumienie dramaturgii i
wielokrotnie pozwalało rozwiązać denerwującą sytuację permanentnego bycia nierazem
zespołu ze śpiewem.
Niezgodność w pionie jest szczególnie dostrzegalna
we współpracy z pianistą, który gra na instrumencie o bardzo wyraźnym konturze
dźwięku. Nieco mniej irytująco ujawnia się z partnerującą orkiestrą, której
dźwięk ma nieporównanie więcej otaczającej go przestrzeni. W przestrzeni tej,
niedoskonałości synchronu mogą stać się, do pewnego stopnia, mniej
dostrzegalne. Logiczne, wyraziste artykułowanie tekstu przez śpiewaka, – co
jest jego oczywistą, profesjonalną powinnością - czyni partnerowanie mu czymś
prostszym i bardziej naturalnym. Uczestniczenie partnerującego instrumentalisty
w deklamacji słowa, zapewnia niemal idealną synchronizację ze śpiewem. Brak tej
synchronizacji uważam za błąd i zwykle proponuję stosowanie wspomnianego,
sprawdzonego sposobu zapobieżenia jej.
Wymowa w obcym języku
Wszystko, co powyżej napisałem dotyczy artykulacji i
logiki, a nie prawideł wymowy konkretnego, obcego języka. Znam przypadki, kiedy
wykonawcy znają go doskonale, ale zdumiewająco często deklamują z wadliwą
artykulacją. Śpiewany w ten sposób tekst nabiera cech jakiegoś absurdalnego,
nieistniejącego języka. W tym zresztą upatruję przyczyn powszechnego zjawiska
tzw. słabej dykcji, lub zgoła jej braku. Zamiast „Si, mi chiamano Mimi”, słychać dziwaczne „Simi chiama nomi mi”, co przecież nic nie znaczy. Doprawdy ani
odbiorca ani partner, nie będą w stanie zrozumieć słów deklamowanych przez
śpiewaka, a tym bardziej uczestniczyć w ich dramaturgii. Dlatego troskę o
logikę i artykulację tekstu uważam nie tylko za coś oczywistego i naturalnego,
ale również za jedną z powinności. Umożliwia ona rozumienie deklamacji
partnera. Brak tej troski sygnalizuję, jako błąd.
SCHUMANN, FRAUENLIEBE UND LEBEN, „Seit ich ihn
gesehen“
Związek rytmu słowa z rytmem muzyki
Dość niewygodnie jest pisać o artykulacji słowa. O
wiele prościej byłoby, po prostu, powiedzieć lub pokazać. Ale, chociaż
spróbuję. Pierwsza pieśń tego arcydzieła zaczyna się od zdania, „Seit ich ihn gesehen”. W moim słyszeniu,
słowa te brzmią dokładnie w rytmie logiki języka niemieckiego. „Seit ich” są
krótsze, jakby słabsze od „ihn “, które brzmi nieco mocniej, dłużej. W
deklamacji, słowo „gesehen” brzmi oddalone od „ihn”. Bez wdawania się w jakąś
pedantyczną dociekliwość, albo drobiazgową analizę, według mojego odczucia,
rytm muzyczny tego fragmentu jest w bardzo ścisłym związku z rytmem języka.
Wyobrażam sobie, że Mistrz Robert zwyczajnie sobie ten tekst powiedział, zanim
usłyszał dźwięki w wyobraźni. I chyba nie mógł powiedzieć, „Seit ich ihn gesehen”,
jako ciąg jednakowych sylab, zapisanych np. serią ósemek, bo wyszedłby z tego
nonsens, jakieś takie „Seit ich Inge sehen”, „Odkąd ja Inge widzieć”. Takiego
tekstu nie zrozumie żaden partner ani słuchacz.
CZAJKOWSKI, „Ten, kto tęsknotę znał”
Skąd się wziął rytm muzyczny tej Pieśni
Spośród niezliczonych przykładów, przywołam jeszcze
Pieśń Mignon Czajkowskiego. „Niet, tolka
tot, kto znał” wymawiane po rosyjsku, wyjaśnia bez problemu, skąd wziął się
rytm muzyczny tej pieśni: „Niet, tolka tot, kto znał”.
Wystarczy spojrzeć teraz na początek pieśni grany przez sam fortepian. Nie jest
chyba niczym specjalnie odkrywczym, jeśli powiem, ze w sporym odcinku jest to
wierne powtórzenie, a właściwie cytat, zapowiedź śpiewu. Wielokrotnie zdarzało
mi się, że pianista nie bardzo wiedział jak ten początek zagrać. Po
podpowiedzi, żeby grając, równocześnie wyrecytował rosyjski tekst, jego gra
stawała się klarowna i logiczna. Stąd, moje sygnały studentom, jak ważna jest
znajomość tekstu przez obydwu wykonawców, pianistę i śpiewaka.
Kontynuowanie kwestii rozpoczętej przez pianistę
W utworach rozpoczynanych przez
pianistę za szczególnie ważne uważam kontynuowanie kwestii przez śpiewaka lub
instrumentalistę. Niestety, powszechne jest traktowanie przez nich wejścia,
jakby to był początek utworu. Nie wystarczy, przynajmniej w moim pojmowaniu,
żeby rozpoczynać swą kwestię wyłącznie w oparciu o odliczanie i odmierzanie
rytmu. Ideałem jest, jeśli wykonawca słyszy i rozumie, niekiedy się zachwyca
wykonaniem poprzedzającej kwestii partnera, aby móc ją w porę podjąć i
kontynuować. Uważam nawet za wskazane apelować do śpiewaków i grających na
instrumentach dętych, żeby odpowiednio wcześniej przygotowali oddech i
przeponę; smyczkowców – żeby ich palce znajdowały się w odpowiednich miejscach
na strunach, a smyczki, w pełnej gotowości.
WOLF, ITALIENISCHES
LIEDERBUCH, „Auch kleine Dinge”
Według
mnie, 4 takty grane przez pianistę nie są wstępem do pieśni. To już jest pieśń.
Śpiewak nie rozpoczyna narracji ani dramaturgii. On kontynuuje kwestię
zainicjowana przez pianistę. Jest to zaledwie drobny przykład, jeden z
nieskończonej liczby możliwych. Nie dotyczy tylko tej właśnie pieśni, lecz
problemu, którego znaczenia nie da się przecenić. Mam na myśli wzajemne
uczestniczenie w narracji partnera, kontynuowanie jej, wspólne kreowanie
dramaturgii, inspirowanie i jakby dodawanie sobie skrzydeł, co przekłada się na
sukces wykonania i wielką radość sprawianą słuchaczowi. Brak tej kontynuacji określam,
jako błąd, który staram się uświadomić studentom i namówić ich do korekty.
Wydaje mi się, że generalnie, z pozytywnym skutkiem.
Nie interweniuję w interpretację
Nigdy, powtarzam – nigdy, nie interweniuję w sposób,
w jaki tekst zostanie przez śpiewającego lub grającego zinterpretowany. To,
czego staram się skutecznie pilnować, to artykulacja, logika, prawidłowość deklamacji.
Uroda tej deklamacji, to już terytorium intymne każdego z wykonawców, nawet
tych jeszcze bardzo młodziutkich. Naruszanie tego terytorium, natarczywe
pouczanie o pięknie, arbitralne osądzanie przez pedagoga interpretacji granego
utworu, uważam za wyjątkowo dotkliwy zabieg na wrażliwości młodego człowieka.
Kształcenie wrażliwości podopiecznych
Dla uniknięcia nieporozumień wyjaśniam, że
kształcenie tej wrażliwości, informowanie o okolicznościach towarzyszących
powstaniu dzieła poetyckiego i muzycznego, przekazywanie wiedzy o stylach i
epokach, o skarbnicy całej kultury, zawsze traktowałem, jako swą kardynalną
powinność. To, co uważam za karygodny błąd, to arogancja uczącego, bezlitosne i
bezwzględne interweniowanie w poczucie piękna, świat wzruszeń i przeżyć
podopiecznych. Ze wszystkich sił starałem się go uniknąć, chyba z dość
pozytywnym skutkiem. Dialog i poszanowanie odrębności zawsze było dominantą
mojego postępowania z podopiecznymi. Spotkałem niegdyś uważanego za bardzo
wybitnego pedagoga, który mi się zwierzył, że on, jak dostaje utalentowanego
ucznia, to musi go przede wszystkim zmiażdżyć – takiego określenia użył,
dosadnie pokazując rękami gest miażdżenia - a potem dopiero odtworzyć od
początku. Zbrodnia! Jedyne, co mi przyszło wtedy na myśl, to chęć
natychmiastowego wezwania policji.
PUCCINI, CYGANERIA, „Si, mi chiamano Mimi”
Tekst słowny w arii i pieśni
Jeszcze kilka słów o zgodności tekstu słownego z
językiem dźwięków w utworach ze śpiewem. Jest to problem w równym stopniu
dotyczący pieśni jak i opery. Rytm i artykulacja dźwięków początku arii Mimi, „Si, mi chiamano Mimi”, są niemal
identyczne z rytmem i artykulacją słów wypowiedzianych zgodnie z wymaganiami
włoskiego języka. Jedynie uroda melodii jest osobista, Pucciniego. Pragnąłem
posłużyć się przykładem nie tylko pieśni, ale wręcz tak typowego dzieła
operowego, jakim jest przywołana Cyganeria. Oczekiwanie zgodności rytmu
słowa z rytmem muzyki w utworach ze śpiewem uważam bowiem za jeden z warunków
doskonałego wykonania a jej brak, za nagminny błąd.
Partnerski początek arii
Aria ta posłuży mi jeszcze, jako kolejny przykład
oczekiwań partnerstwa. Początkowe „e”, nie wydaje mi się być przypadkowe,
mające za wyłączny cel poddanie śpiewaczce dźwięku. W moim słyszeniu, aria Mimi
zaczyna się nie od śpiewu, tylko właśnie od tegoż „e” granego w orkiestrze
przez skrzypce senza sordino, a oczekującego od pianisty nie tylko
uderzenia we właściwy klawisz, lecz zaśpiewania go, możliwie pięknym
brzmieniem. Staje się w ten sposób jakby zaproszeniem do kontynuowania kwestii.
Wprawdzie początek śpiewu da się odmierzyć w stosunku „e” metrycznie, lecz
związek z dramaturgią proponowaną przez pianistę lub dyrygenta, z czasem, z
usłyszeniem i wyczuciem najlepszego momentu rozpoczęcia, wydają się być
korzystniejszą alternatywą. Zwłaszcza, że śpiew zaczyna się w połowie taktu,
którego dźwięk „e” jest początkiem. Ktoś może powiedzieć, że są to niuanse bez
znaczenia. Dla mnie osobiście, nie są. Łączy się to z prostym stwierdzeniem, że
wszyscy muzycy grają ten sam repertuar. U jednych, wykonania mają cechy
pospolite, banalne, u innych, są wielkie, cudowne, genialne, czy jakkolwiek by
się ich nie nazwało. Być może właśnie troska o te pozornie nieważne detale,
odgrywa znaczącą rolę, w jakości wykonania? Moja odpowiedź jest jednoznacznie
twierdząca.
Kolejne zagrożenia w
partnerowaniu śpiewakom
Uświadamiam wszystkim moim studentom
jeszcze trzy inne zagrożenia, w równym stopniu związane z partnerowaniem
śpiewakom przez pianistę i przez dyrygenta.
Zagrożenie pierwsze, to problem rubat i
zwolnień. Jestem przekonany, że po każdym zwolnieniu lub rubato, należy
powrócić do a tempo. Niestety, przeważnie partnerujący śpiewakom
pozostają w zwolnieniach, albo nie są w stanie podjąć a tempo po
zagraniu rubato.
Zagrożenie drugie to wspomniany już
uprzednio brak uświadomienia sobie, że – nazwałbym to – solowe forte lub
fortissimo, nie jest identyczne z partnerskim, nawet u Richarda Straußa,
lub np. Rachmaninowa. Dynamika partnerującego nigdy nie powinna być niezależna
od dynamicznego kontekstu partnera.
I trzecie zagrożenie, związane z
poprzednim, to różne forte i fortissimo w zależności od
instrumentu lub rodzaju głosu, któremu się partneruje. Wydaje mi się, że
skrzypce, mimo mniejszego gabarytu są bardziej słyszalne niż wiolonczela, głos
sopranowy od np. altowego, a tenorowy od barytonowego. Nie powinno się również
zapominać, że każdy glos jest unikatowy i każdy ma swoje limity dynamiczne.
„Granie i śpiewanie o niczym”
A co począć z faktem, że jeden wykonawca realizuje
cały komplet prawidłowości, logiki, artykulacji i wszystkich innych wymagań
profesji, a rezultat jest bezwartościowy? Takie granie lub śpiewanie o niczym?
A inny, realizuje te same oczekiwania profesji, lecz jego wykonanie jest
piękne, atrakcyjne, niekiedy wstrząsające? Nie wiem. A właściwie, wiem. Jest to
talent. Coś tajemnego, czego nauczyć niepodobna, pomimo uporczywych usiłowań
tych, którzy uczą i tych, którzy są uczeni. Moim zdaniem, wszelka nauka i
wiedza stoją bezradne przy próbach rozwiązania tego problemu. Podczas rozważań
z moimi podopiecznymi o odmiennościach nauki i sztuki, niekiedy przywołuję
porównanie ze zwykłą krzyżówką, którą uważa się za rozwiązaną, jeśli wszystko
się zgadza w pionie i w poziomie. Przeważnie, podobnie jest w nauce. W
muzycznej, delikatnej materii nic nie jest takie proste. Wszystko się zgadza w
pionie i poziomie, a Sztuki – nie ma! Sądzę, że nigdy nie dowiemy się do końca,
dlaczego. Być może, niech to zostanie tajemnicą?
Nie jest zasługą utalentowanych, że ten skarb
posiadają; nie jest winą innych, że są go pozbawieni. Niekiedy zastanawiam się,
czy sztuką nie powinni się zajmować wyłącznie ludzie utalentowani? Chyba
jednak, nie. Jest ich przecież drastycznie mniej. A nie tylko Sztuka, lecz
również kultura społeczeństwa potrzebują rzeszy zwyczajnych muzyków, doskonale
przygotowanych profesjonalnie.
Pianista – Instrumentalista
Na
dobrą sprawę, wszystko, co powiedziałem o problemach układu pianisty ze
śpiewakiem, w równym stopni dotyczy układu z instrumentalistą. Oczywiście, z
wyjątkiem problemów bezpośrednio związanych z konkretnym tekstem poetyckim.
Zamiast tekstu słownego, wykonawcy mają do dyspozycji abstrakcyjny język
dźwięków. Zdanie następuje za zdaniem, tworząc logiczny ciąg. Wprawdzie
struktura, szczególnie ich łączenie w dłuższą całość nie jest tak klarowne i
jednoznaczne jak słowne, ale wydaje się być wyraźnie dostrzegalne nie tylko
analitycznie, lecz również odczuciem wykonawcy.
BEETHOVEN, Sonata
c-moll, Op.39, Nr.2
Interpunkcja początku Sonaty
Początek Sonaty c-moll Op.30 Nr.2
Beethovena jest jednym z wielu przykładów, jakie mógłbym przywołać. Podobnie
jak w cytowanej pieśni z Dichterliebe, stawianie kropek po każdym fragmencie,
to bardzo irytujący sposób realizacji muzycznej interpunkcji. W takcie drugim
słyszę np. nie kropkę, lecz przecinek. Zresztą kropki nie słyszę nawet w takcie
8. Jest to przecież akord dominantowy! Fundamentalnie ważna dla wykonawcy
zawsze wydaje się być świadomość całości zdania, czy nawet akapitu, szczególnie
dla uniknięcia dominacji kresek taktowych.
Autorytatywne zagranie początku Sonaty
W moim pojmowaniu, bardzo istotnym
elementem partnerskiego wykonania jest świadomość, że Sonata c-moll zaczyna się
od pierwszego dźwięku pianisty, a nie skrzypka. Pozornie wydaje się to być
truizmem, stwierdzeniem niemal banalnym i oczywistym. W rzeczywistości, nie
jest. Najczęściej, nawet w wykonaniach bardzo renomowanych artystów, kiedy
pianista kończy swą kwestię, skrzypek sprawia wrażenie niemal zaskoczonego tym,
że ma zacząć grać. Ma nie zacząć grać, tylko kontynuować kwestię
wyrecytowaną przez pianistę! Słyszenie i rozumienie kwestii pianisty, daje
skrzypkowi szansę rozpoczęcia grania w momencie najbardziej uzasadnionym
dramaturgicznie.
Najpiękniejsze i możliwie
najbardziej autorytatywne zagranie początku przez pianistę, jest jednym z
najważniejszych warunków sukcesu wykonania tej Sonaty. Jeśli oferta pianisty jest
marna, niepewna, nielogiczna i nieczytelna, lub zwyczajnie „akompaniatorska”,
wtedy skrzypek nie bardzo wie, co ma kontynuować. Zaczyna grać jakby z martwego
punktu. Natomiast, jeśli pianista rzeczywiście spełni swą rolę, świadome
kontynuowanie, lub jak to nazywam – uczestniczenie w dramaturgii przez
skrzypka, staje się czymś oczywistym. Pod warunkiem, że w ogóle słucha i
rozumie to, co partner gra. Jeden wykonawca intonuje, drugi kontynuuje. Nie
waham się nazwać braku takiej kontynuacji błędem i sygnalizować go
podopiecznym.
Ocena wykonania
Jak zwykle, ocenę, jakości zarówno
deklamacji jak i kontynuacji powierzam samym grającym. To oni mają być sędziami
swoich poczynań. Niemal zawsze apel o wykonanie, z którego przede wszystkim oni
sami mają być zadowoleni, zapytanie, czy im samym podoba się ich czas i
narracja, powodują reakcje zdumienia wręcz zaszokowania. Może to zdumienie i
szok są wynikiem nadopiekuńczości estetycznej innych mentorów? W czasie całej
mojej aktywności dydaktycznej, konsekwentnie i stanowczo unikałem uzależnienia
podopiecznych od moich ocen. Refleksje i opinie, które ode mnie słyszeli,
zawsze były alternatywne, nigdy autorytarne. Nagrodą za tą postawę była
niekłamana radość i satysfakcja młodych, odkrywających zasoby piękna tkwiące w
nich samych.
BEETHOVEN, Sonata F-dur,
Op.24
Demonstracja relacji partnerskich
Teraz kolej na trzy sonaty.
Pierwsza, to „Wiosenna”, Ludwiga van. Posługuję się jej przykładem, jako niemal
kliniczną demonstracją relacji partnerskich. Pierwsze 10 taktów należy do
skrzypka. To on jest leaderem, to on jest panem dramaturgii. Od 11 taktu poczynając przez następne 15
taktów, leaderem sytuacji staje się pianista. Kiedy skrzypek gra swą kwestię
wiodącą, powinnością pianisty jest zapewnienie mu pełnego komfortu. Ściśle
mówiąc, nie tyle personalnie skrzypkowi, co granej przez niego kwestii. W
następnych 15 taktach, role te zmieniają się drastycznie. Teraz leaderem jest
pianista. Jego powinnością jest grać swoją kwestię z pełnym autorytetem,
pianistyczną swadą, jak główny aktor dramatu. A skrzypek? Teraz on zapewnia
komfort kwestii granej przez pianistę.
Lewa ręka pianisty grającego w
układach partnerskich
Refleksja
o lewej ręce pianisty grającego w układach partnerskich. Niemal za pewnik
przyjmuję, że większość pianistów jest praworęczna, nawet pośród tych, którzy w
rzeczywistości są leworęczni. To, co ma do zagrania prawa ręka jakby
mimowolnie, niemal automatycznie staje się uprzywilejowane. Kontur większości
utworów zawiera się pomiędzy podstawą i szczytem. Podstawa, to dźwięki basowe
grane przez fortepian, szczyt - to oczywiście skrzypce, inny instrument lub
śpiew. Czyli, lewa ręka gra podstawę, na której wspiera się cała struktura
pionowa. To, co ma do zagrania prawa ręka, w pewnym sensie jest wypełnieniem
tego, co dzieje się miedzy podstawą i szczytem. „Nadobecność” tego wypełnienia
narusza równowagę utworu i bardzo istotnie zakłóca jego odbiór. W utworach
solowych, również.
Uwrażliwienie pianisty na rolę jego
lewej ręki w utworach zespołowych ze śpiewem, czy z instrumentem, uważam za
niezwykle ważne. Niedosyt dźwięku basowego postrzegam, jako wyraźny brak
podstawy utworu i destabilizację jego pionu. Wspomniane, instynktowne
eksponowanie prawej ręki, bez względu na ważność tego, co aktualnie realizuje, postrzegam,
jako błąd, dysonans, wręcz absurd wykonawczy. W uświadamianiu tego błędu często
pomaga mi odwołanie się do struktury tria smyczkowego. Skrzypce, wiadomo gdzie
jest ich miejsce w trio; lewa ręka pianisty, to wiolonczela, a prawa, to
altówka. Nic nie ujmując znakomitym altowiolistom, eksponowanie roli i
znaczenia altówki w trio smyczkowym bez wyraźnego uzasadnienia
dramaturgicznego, jest w moim odczuciu, łagodnie mówiąc - nieprofesjonalne.
BRAHMS,
Sonata d-moll, Op.108
Kolejna ilustracja ważności lewej ręki
Refleksja o ekspozycji Sonaty d-moll Mistrza Johannesa
jest jednym z niezliczonej ilości przykładów ilustrujących problem roli lewej
ręki pianisty, jej deklamacji i kontekstu współgrania ze skrzypkiem. Przeważnie
słyszy się granie równoległe, najczęściej z wyeksponowaną prawą ręką pianisty.
Otóż, w moim słyszeniu, to lewa ręka dialoguje ze skrzypcami, jakby w duecie
sopranu z barytonem. Wydaje mi się, że zagranie ekspozycji tej sonaty przez
skrzypka i wyłącznie lewą rękę pianistę mogłoby mieć pewien sens i logikę.
Zagranie przez skrzypka i prawą rękę pianisty, chyba byłoby nieporozumieniem.
Prawa ręka, to jakby trzeci głos, altowy. Wypadałoby, żeby pianista grał go
odmienną barwą, kontrolując nie tylko dramaturgię, lecz również cały kontekst
dynamiczny zarówno w stosunku do skrzypka, jak i swej lewej ręki.
Eksponowanie
wypełnienia, lub inaczej mówiąc - wtóru, jest w moim słyszeniu kolejnym, bardzo
częstym niedostatkiem, a właściwie błędem wielu wykonań, nie tylko zresztą
zespołowych. Błąd ten sygnalizuję, objaśniam i namawiam do korekty. Wypadałby,
kiedy pianista gra swą kwestię wiodącą, aby partner, bez względu na jego
środowiskowy prestiż, wypełnił swą powinność, czyli realizował intensywność
wtóru według kryteriów ważności, lub oczekiwań struktury utworu. Rzeczywistość
bywa, niestety bardziej prozaiczna zwłaszcza, jeśli instrumentalista został
uformowany w kulcie samouwielbienia i przekonania o permanentnej dominacji.
BRAHMS, Sonata e-moll, Op.28
Realizacja wtóru
Nierzadko zdarza się w sonacie
e-moll Brahmsa na wiolonczelę i fortepian, że po pięknie zaśpiewanej pierwszej
kwestii, wiolonczelista nie bardzo ma ochotę ustąpić miejsca partnerowi, który
staje się leaderem sytuacji. Gwoli prawdy trzeba rzec, że na ogół nie bardzo ma
czemu ustępować, bo pianista grając kilka taktów swej kwestii robi to bez
autorytetu i przekonania, bywa ledwie obecny. Przykład ekspozycji tej Sonaty
służy do sygnalizowania dwu powszechnych błędów: natarczywej obecności tego
wykonawcy, który aktualnie realizuje element wtórujący i marnej gry partnera,
realizującego element wiodący. Szczególnie powszechnie ujawnia się ten defekt
podczas wykonywania większości utworów na instrument monofoniczny i fortepian.
Określenia „ciszej – głośniej”
W zasadzie, niemal nigdy nie używam
określenia „ciszej – głośniej”. Określenia te brzmią mi trywialnie i nie oddają
potrzeb dramaturgii tak, jak ją pojmuję. O wiele bardziej adekwatne wydają się
być określenia „grać w kontekście”, „uczestniczyć w narracji partnera”. Czyli,
realizując element wtórujący utworu synchronizować dynamikę własną z
zaproponowaną przez partnera realizującego element wiodący. Właściwie, dotyczy
to wszystkich utworów zespołowych.
Pouczanie
Staram
się, aby moje refleksje nie kojarzyły się z pouczaniem, lecz stanowiły sygnał o
defektach i błędach możliwych do uświadomienia i na ogół, do korekty. Zresztą o
kształcie recytacji, o jej kolorycie i charakterze, jak zawsze w moim studio
decydują sami grający. Inicjatywa jest w ich rękach. Oni decydują również o
kontekście, relacji pomiędzy elementami wiodącymi i wtórującymi. Wielokrotnie
już wspominałem i dla przypomnienia deklaruję ponownie, że moje idee służą
wyłącznie mnie. Niegdyś uzasadniałem ich wartość swym graniem, teraz, mogę o
nich tylko opowiedzieć na wyraźną prośbę zainteresowanych. Interweniuję jedynie
w trosce o styl i tradycję wykonawczą, lub dla uniknięcia możliwych dysonansów
estetycznych. Komentuję wybory interpretacyjne
podopiecznych ze świadomością linii demarkacyjnej, chroniącej intymność młodego
człowieka. Uważam, że linii tej żadnemu pedagogowi przekroczyć nie wolno.
Pianista – zespół
Identyczne oczekiwania
Kameralistyka fortepianowa
Geneza i perspektywy.
Wyjaśnienie terminu.
Wydaje się, że nie bez powodu
przypisuje mi się autorstwo terminu Kameralistyka Fortepianowa. Istotnie,
wymyśliłem go i pierwszy raz użyłem w pełni świadomie, z pełną aprobatą
ówczesnej Rady Wydziału Fortepianu Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w
roku 1973, podczas przygotowań do przewodu na stanowisko docenta. Od tamtego
czasu termin ten doskonale funkcjonuje w warszawskiej Akademii, aktualnie
Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina oraz zdobywa sobie coraz szersze
prawo obywatelstwa w krajowym – i nie tylko, środowisku muzycznym.
Najogólniej mówiąc, termin kameralistyka
fortepianowa, tak jak ją pojmuję, obejmuje wszelkie nie-solowe formy
artystycznej aktywności wykonawczej pianisty, a więc to, co tradycyjnie
określane jest mianem akompaniamentu, rozmaite możliwe kombinacje zespołów
instrumentalnych i mieszanych z fortepianem, korepetycje na wszystkich szczeblach
edukacji muzycznej, oraz tzw. coaching, czyli specyficzną formę współpracy
pianisty ze śpiewakiem
Granie solowe vs granie zespołowe
Chciałem podzielić się kilkoma refleksjami osobistymi, a
właściwie, wybiórczym zbiorem sygnałów o graniu, może nawet bardziej – o
wykonawstwie, solowym i zespołowym. Refleksje te zaczęły mi się pojawiać w
świadomości właściwie jeszcze w czasach studenckich, albo tuż po i dojrzewały
przez całe profesjonalne życie. Nigdzie nie trafiłem na podobny do nich ślad,
nikt mi o nich wcześniej nie mówił.
Najważniejsza, podstawowa refleksja
jest zdumiewająco prosta, prawie banalna. Brzmi: „Każdy muzyk wykonuje utwór
albo sam, solo, albo z kimś, czyli w zespole”. Innej alternatywy nie ma.
Konsekwencje tej refleksji pozwoliły
mi się odnaleźć i skutecznie poruszać po zagmatwanym terenie solistów,
akompaniatorów, kameralistów i coachów
wszelkiego autoramentu. Jednocześnie uświadomiły mi, jak bałamutne i
formalistyczne są dotychczasowe, powszechnie używane określenia, akompaniament
i kameralistyka w szczególności.
U podstawy moich przemyśleń znajduje
się definicja dzieła muzycznego. Spośród kilku, moją zdecydowanie preferencyjną
jest zwięzła i konkretna definicja kompozytora, profesora Kazimierza Sikorskiego.
Brzmi ona: „Wprawdzie dzieło muzyczne jest jednością, ale składa się z wielu elementów:
melodii, rytmu, harmonii, dynamiki, agogiki, artykulacji, kontrapunktu, formy i
zawartości emocjonalnej”.
W
konsekwencji, wydaje mi się czymś oczywistym definicja solisty, jako muzyka,
który sam, bez udziału kogokolwiek, realizuje całe dzieło muzyczne, wszystkie
jego elementy, na własne ryzyko i na własną odpowiedzialność. Wbrew pozorom,
utworów dla takiego wykonania jest stosunkowo niewiele. Są to przeważnie utwory
na instrumenty klawiszowe, harfę, w niewielkiej ilości na instrumenty
smyczkowe. Znakomita większość natomiast, są to utwory dla wykonania
zespołowego, we wszystkich możliwych kombinacjach, od duetów ze śpiewem i
instrumentem poczynając a na wielkiej orkiestrze symfonicznej kończąc. Czyli w
konsekwencji, wykonawca, który nie gra sam, solo, jakby automatycznie staje się
muzykiem zespołowym z całym podstawowym znaczeniem tego pojęcia.
W
graniu zespołowym, wykonawca realizuje wybrane, niektóre elementy dzieła
muzycznego, które zależnie od woli twórcy są wiodące lub wtórujące. Od razu sygnalizuję, że charakter wiodący
rzadko bywa domeną jednego tylko wykonawcy. Ważność elementów jest wymienna
pomiędzy wykonawcami, zdeterminowana, lub przynajmniej sugerowana przez
kompozytora. Najczęściej, wykonawcy są w stosunku do siebie raz tzw. solistami,
aby za chwilę stać się tzw. akompaniatorami, zależnie od tego, który z nich
aktualnie gra element wiodący, a który wtórujący.
I
tu pojawia się problem, jakie relacje pomiędzy wykonawcami zespołowymi są
najbardziej pożądane. Dla mnie, odpowiedź jest tylko jedna: relacje
partnerskie. Partnerstwo, w moim pojmowaniu, stanowi rodzaj dobrowolnego układu
pomiędzy dwoma lub wieloma wolnymi osobami, dla osiągnięcia celu, jakim może
być wspólne dobro, sukces, korzyść, zysk, wartość wszelkiego autoramentu, czyli
– jednym słowem – kreowanie życia. Muzyczne partnerstwo pomiędzy wykonawcami,
to wspólne starania o możliwie najdoskonalsze, najbardziej zrozumiałe,
najprawdziwsze, najpiękniejsze przekazanie odbiorcy myśli i uczuć twórcy,
zamkniętych w zapisie nutowym.
Od
razu przywołuję duet, jako partnerski układ podstawowy, najprostszy,
najbardziej klarowny. To w nim, jak w soczewce, skupiają się wszystkie
potencjalne oczekiwania udanego bycia razem z drugim człowiekiem, z drugim
muzykiem, z drugimi ludźmi, z drugimi muzykami.
Za
wiodące cechy takiego układu, oprócz ewidentnej, możliwej do osiągnięcia
indywidualnej perfekcji profesjonalnej, postrzegam:
·
Współodpowiedzialność za całość
wykonania
·
Wzajemność
·
Szacunek do partners
·
Rozumienie partnera
·
Otwartość na dialog
·
Gotowość zaakceptowania odmienności
partnera
·
Wewnętrzna przestrzeń
·
Umiejętność równoczesnego słyszenia
siebie i partnera
·
Kultura bycia z drugim człowiekiem
·
Zaufanie do partners
·
Umiejętność zaakceptowania
kompromisu
·
Takt w rozwiązywaniu napięć
·
Wyrozumiałość wobec niedoskonałości
partnera i… swoich własnych.
Partnerstwo,
jak każda wartość, nie dzieje się samo. Podobnie jak kultura czy cała sfera
uczuć, oczekuje troski, wysiłku, mądrości. Trudno jest mi sobie wyobrazić udane
partnerstwo bez respektowania wspomnianych oczekiwań.
Antytezą
muzycznego partnerstwa jest układ solista-akompaniator, w którym w oparciu o
poza artystyczne racje, jeden z wykonawców jest jakby a priori uprzywilejowany, a drugi, jakby a priori subordynowany. Relacje takie budziły i budzą mój sprzeciw
przez swój charakter anachroniczny, pełen mniej lub bardziej zakamuflowanych,
pejoratywnych, szkodliwych artystycznie konotacji.
Przecież
wszystkie elementy dzieła muzycznego, dla finalnego, doskonałego efektu, muszą
być realizowane perfekcyjnie. To nie ważne, że prawa ręka Chopinowskich
Nokturnów śpiewa wiodącą kantylenę, a lewa realizuje tylko jakby uzupełnienie.
To uzupełnienie musi być równie doskonałe, bo w przeciwnym wypadku, wykonanie
całego nokturnu jest zmarnowane. Tak, jak jeden wykonawca realizujący cały
utwór musi nie tracić na moment odpowiedzialności za całość, dokładnie
identycznie, muzykom realizującym wspólnie utwór nie wolno rozstawać się ze
świadomością realizacji całości, w domyśle – nie tylko swoich tzw. partii.
Teraz
refleksja o akompaniamencie i kameralistyce. Podział ten, dotyczący głównie
środowiska pianistów, istnieje od dawna i wciąż trwa. I znowu muszę wrócić do
okresu studiów, kiedy sobie uświadomiłem, że sama istota grania na fortepianie
i prawdopodobnie na innych instrumentach również, jest taka sama, bez względu
na to, czy gra się solo czy z kimś. Gra musi być w indywidualnie możliwej do
osiągnięcia mierze doskonała, dźwięk piękny, artykulacja bezbłędna,
przygotowanie perfekcyjne.
Między
innymi, dlatego, ten formalistyczny podział na akompaniament i kameralistykę,
od zawsze postrzegałem, jako anachroniczny i sztuczny. Wiem oczywiście, że jest
powszechnie uznawany i używany, a jakakolwiek zmiana lub nawet korekta wydaje
się być niemal niemożliwa. Ale, czy pomarzyć sobie nie warto? Przecież, za
mojego życia, tyle już niemożliwych do wyobrażenia sobie zmian wielkich i
małych wydarzyło się na świecie! Ile razy obecnie przechodzę warszawskim Nowym
Światem obok byłej siedziby KC PZPR (Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej
Partii Robotniczej, komunistycznej siły, która niemal 35 lat ciążyła na moim Kraju)
i widzę na niej wyłącznie szyldy rozmaitych instytucji finansowych, zawsze
traktuję to, jako rodzaj uśmiechniętego memento. Może, więc i te zatwardziałe
pojęcia akompaniamentu i kameralistyki kiedyś odejdą do historii, zastąpione
przez rzeczywiste i realne „granie zespołowe”? Może nawet z moim prywatnym,
maleńkim udziałem?
No,
bo jak sobie poczynać w świecie mętnych terminów: akompaniament i
kameralistyka? Jak traktować Dichterliebe?
Czy to jeszcze akompaniament, czy może już kameralistyka? Co zrobić z sonatami
na fortepian i inny instrument? Czy Sonata
Kreutzerowska to już kameralistyka, czy jeszcze akompaniament? Czy, tak jak
chce wielu, skądinąd znakomitych muzykologów, kameralistyka zaczyna się od
tria? A właściwie, dlaczego, proszę Państwa? Przecież kompozytor po prostu
tworzy muzykę, dla jednego, albo dwu lub wielu wykonawców. A czy granie
pianisty i instrumentalisty, oraz oczekiwania profesjonalnej perfekcji jakoś
się zmieniają od tria poczynając?
Jest
chyba czymś samo przez się zrozumiałym, że różnice wykonywania w zespołach o
różnych składach istnieją, jako coś naturalnego. I to od duetu poczynając. Bo przecież
nieco odmiennie gra się ze śpiewakiem, inaczej ze smyczkowcem, inaczej z
instrumentem dętym; nawet inaczej gra się ze skrzypkiem, inaczej z
wiolonczelistą; inaczej w trio, kwartecie i w jeszcze większym zespole. Ale nie
są to odmienności, które jakoś jednoznacznie wprowadzałyby klasyfikację lub inną
kategoryzację. Istota i sedno, oparty o ideę duetu fundament partnerskiego
grania zespołowego jest jeden, wspólny dla wszystkich zespołów.
To
proste postrzeganie aktywności wykonawczej, jako solowej lub zespołowej, stawia
w innym, być może bardziej realnym świetle aspekt psychologiczny zawodu muzyka.
Przekonanie o jedynej lub głównej opcji solistycznej w kształceniu, może
powodować impasem psychologicznym z wieloma negatywnymi skutkami, z których
główne to rozgoryczenie i zawiedzione nadzieje. Niestety, bowiem tak się
składa, że możliwości kompletnej, czyli profesjonalnej i tzw. życiowej
samorealizacji solistycznej, są dość enigmatyczne. Podaż talentów jest duża,
skuteczność profesjonalnego przygotowania rozwija się ze sporym
przyspieszeniem, konkurencja bywa bezwzględna, a zapotrzebowanie społeczne,
mizerne.
Chyba
nie jest niczym odkrywczym, jeśli podpowiadam, że możliwości wspomnianej
samorealizacji profesjonalnej i życiowej dla wykonawcy zespołowego, są szerokie
i wydają się być niemal niewyczerpane, dla pianisty w szczególności. Bez jego udziału,
bowiem, ważna część artystycznej aktywności wykonawczej instrumentalistów i
wokalistów, ich niemal cały proces dydaktyczny, funkcjonowanie teatrów
operowych, byłyby niemożliwe do wyobrażenia sobie. Stąd moje przekonanie o
konieczności doskonałego przygotowania profesjonalnego i psychologicznego do
wykonawstwa zespołowego. Przygotowanie
takie ma niewymierne znaczenie dla zapewnienia poczucia satysfakcji, z którą
będzie się wykonywać swą, nawet najskromniejszą powinność artystyczną. Ogromnie
ważny aspekt psychologiczny, to nade wszystko uwolnienie się z impasu kariery
solistycznej, jako jedynej alternatywy. I tu od razu jawi się problem mądrego
kształcenia w szkołach, akademiach i uniwersytetach, które winno zapewnić
zrównoważony, solidny fundament ideowy wykonawstwu solowemu i zespołowemu. Są
wszelkie szanse, aby na tym fundamencie oparła się udana samorealizacja życia
rzeszy muzyków, wolnych od poczucia zawodu, rezygnacji i wszelkich możliwych
form frustracji.
Nie
bez irytacji reaguję na zjawisko, z jakim dość powszechnie traktuje się granie
zespołowe. Jest to, w moim postrzeganiu, mieszanina kurtuazji, łaskawej
aprobaty, ale również zakamuflowanego poczucia, że granie zespołowe to w
gruncie rzeczy dyscyplina dodatkowa, niemal marginalna. Często padają gładkie
słowa na temat jego ważności i znaczenia, ale w ostatecznym rozrachunku,
wcześniej czy później ujawnia się przekonanie, że jednak artysta to dopiero
ten, który gra sam, solo; a ten, w zespole, to jednak jakby inna kategoria,
ktoś po trosze zawiedziony, z aspiracjami profesjonalnymi nie do końca
zrealizowanymi. A przecież jedynym kryterium pozwalającym odróżnić artystę
wybitnego od pospolitego, jest jego talent i kwalitet profesjonalny.
Pragnę
jeszcze zwrócić uwagę, że w świecie muzycznych wykonawców sytuacja pianistów
jest dość nietypowa. Otóż skrzypek czy flecista, zawsze pozostaje skrzypkiem
lub flecistą, bez względu na to, czy gra sam czy z kimś, czy w duecie czy w
kwartecie. Niestety, pianista, który gra z kimś, zwłaszcza w duecie, bywa, a
właściwie jest niemal natychmiast postrzegany przez znaczną część środowiska
muzycznego a nawet melomanów, jako „akompaniator”, z wszystkimi możliwymi,
pejoratywnymi konotacjami tego pojęcia. Muzyk, z którym gra, jest
uprzywilejowanym solistą, on sam obciążony jest klimatem subordynacji. Wszystko
to się odbywa nawet w utworach ewidentnie równoprawnych, jakimi są sonaty. W
mentalności wielu pedagogów skrzypiec, sonaty Beethovena i Brahmsa są to wciąż
utwory solowe z akompaniamentem fortepianu.
Oczywiście,
na te wszystkie absurdy można wzruszyć ramionami, ale to, co mi szczególnie
doskwiera, to ich ogromnie negatywne oddziaływanie na rezultat par excellence artystyczny w
wykonaniach, jak to określam, filharmonicznych. Niestety, trzeba mi uwierzyć na
słowo, ale nawet w warunkach studiów, współpraca pomiędzy grającymi jest
podlejsza, jeśli grający na fortepianie postrzega siebie, jako akompaniatora, a
inna, jeśli jako pianistę; ośmielam się twierdzić, również instrumentalista jak
i wokalista inaczej postrzegają grającego z nimi muzyka, jako pianistę a
inaczej, jako akompaniatora. W moim odczuciu, jest to jakieś dziwne zjawisko
mentalne, które nie oszczędza nawet tych ze szczytów wykonawczych. Ośmielam się
głośno wypowiadać opinię, że Pieśni Schuberta, Mozarta lub Wolfa, nagrane przez
Elizabeth Schwarzkopf i „Cesarza” akompaniatorów, mają drastycznie skromniejszy
walor artystyczny, niż te same pieśni nagrane przez nią z Giesekingiem,
Fischerem a nawet, z Furtwänglerem. Zresztą, podobna krzywizna wykonań często
się pojawia w relacji granie solowe - granie zespołowe. Aż trudno uwierzyć, że
nawet wyborna gra znakomitego solisty, kiedy zaczyna grać w zespole, często
staje się uboższa, jakby niewykorzystująca całej, posiadanej przecież palety
możliwości wykonawczych.
Spotkałem
się również z określeniem, że generalnie istnieje coś w rodzaju odmiennego
grania zespołowego i grania solowego. W pewnym sensie tak, jako że w graniu
zespołowym nie można nie uwzględniać obecności partnera, dzieląc z nim
odpowiedzialność za sukces wykonania. Ale w samej istocie posługiwania się
umiejętnościami instrumentalnymi, nie ma żadnej. W każdej sytuacji grający ma
spełniać powinność doskonałego przygotowania się, wykorzystania całego swego
wyposażenia profesjonalnego. Wydaje mi się jednak, że nie jest to dla znacznej części
środowiska czymś tak oczywistym, jakby można byłoby oczekiwać.
Istnieje
też jakże mylne mniemanie, że jeśli wybitnie uzdolniony, to będzie solistą, a
jeśli marnie, to będzie wykonawcą zespołowym. To jedna z fałszywych spuścizn
kultu solistów i przekonania o wyższości grania solowego nad zespołowym. Jakże
łatwo przeocza się fakt, że istnieją liche wykonania solowe i wielkie kreacje
zespołowe!
Kolejnym
brzemieniem na pojęciach solo-zespół, jest w szerokiej świadomości i
psychologii wykonawców mniemanie, że nad utworami solowymi, pracuje się często
latami, a przygotowanie utworów zespołowych, to dość powszechnie stosowane
przegranie sobie, pobieżne zapoznanie z sekcjami trudniejszymi instrumentalnie,
potem próba, jedna lub ewentualnie kilka i… na estradę. Taki muzyczny fast food!
Słowo
o nauczaniu. Moim zdaniem, jedną z naczelnych powinności akademii czy
uniwersytetu, jest profesjonale i psychologiczne wykształcenie artysty, mistrza
gry solowej i gry zespołowej, dla którego możliwa do osiągnięcia perfekcja, na
miarę swych możliwości, będzie dożywotnim, bezkompromisowym imperatywem.
Krótka coda. Zastanawiam się, co z
wysiłku muzykologów i teoretyków może się okazać przydatne dla wykonawcy? Na
pewno wiele. Wszak są to zgromadzone informacje o epoce, dziełach,
okolicznościach i zależnościach towarzyszących ich powstaniu, o charakterach i
losach twórców. Są środowiska, które uważają, że tego typu informacje są
wykonawcy niepotrzebne i nieprzydatne. Pan Bóg z nimi. W mojej opcji, każda
informacja o twórcy i dziele może okazać się wielce przydatna dla niuansu, nie
rzadko stanowiącego o wielkości wykonania.
Reasumując,
żadne kameralistyki i inne akompaniamenty, czyli nazwy, które wprowadzają
niepotrzebny zamęt pojęciowy i co najważniejsze, merytoryczny, tylko po prostu
granie zespołowe. W moim odczuciu,
określenia granie solowe – granie
zespołowe, utwory solowe – utwory zespołowe, są najbardziej racjonalne,
realne i skuteczne.
Mniemam, iż nie muszę uświadamiać
bezmiaru konsekwencji wywoływanych przez słowa i skrywającą się za nimi treść.
I wprawdzie nie mam zamiaru organizować lub przewodzić jakimś zbiorowym akcjom
o rewizję dotychczas powszechnie używanych terminów, ale póki żyję, nie
zaprzestanę mojej osobistej krucjaty o wprowadzenie do powszechnego użytku
pojęcia muzycznego partnerstwa, pianisty zamiast akompaniatora,
gry zespołowej w miejsce kameralistyki i akompaniamentu.
Wątpliwej wartości
tradycja.
W środowisku muzycznym całego świata
wciąż panuje mocno zakorzenione pojęcie akompaniamentu i akompaniatora
w stosunku do pianisty uprawiającego granie zespołowe. Związane jest
to z generalnym postrzeganiem pianisty, które w tradycyjnym brzmieniu
zarezerwowane jest jedynie dla tego, który gra sam, solo. Kiedy zaczyna grać z
innym wykonawcą, – o czym już uprzednio wspominałem - jakby pianistą być przestawał,
a w sposób niepojęty przeobraża się natychmiast w akompaniatora, lub kogoś
akompaniatorowi podobnego.
Spośród wielu przyczyn takiego
skrzywienia - w tym spuścizny po epoce wirtuozów i primadonn - być może
przyczyną najważniejszą, jest nawyk zakorzeniany od pierwszych kontaktów z
pianistą na lekcjach instrumentalistów i wokalistów, kiedy pianista, nawet
najczęściej dojrzały, z pełną aprobatą profesorów pojmowany jest, jako
akompaniator nawet tych młodocianych, początkujących wykonawców. Oczekuje się od
niego głównie subordynacji i usługi. I tak pozostaje aż do akademii czy
uniwersytetu, gdzie pianista „akompaniuje” wszystko, z sonatami włącznie.
Ta wyniesiona ze szkoły deformacja -
pianista, to akompaniator - potrafi nie zaniknąć nawet w „dorosłej” aktywności
artystycznej. Pomiędzy instrumentalistami i śpiewakami wciąż znajdują się tacy,
którzy nie licząc się z wymaganiami struktury utworu, bez opamiętania próbują
wywrzeć presję na swoich pianistycznych partnerów, aby nie wychylali się poza
swą akompaniatorską posługę.
Jestem głęboko przekonany, że prosty
zabieg, polegający na zastąpieniu w szkolnej i uniwersyteckiej dydaktyce
terminu akompaniator określeniem pianista i odpowiednio, określenie
przedmiotu dotychczas nazywanego praca z akompaniatorem, jako praca z pianistą, powinno
mieć korzystny wpływ na kreatywne, partnerskie relacje pomiędzy grającymi, w
miejsce deformującego układu solista – akompaniator.
Pianiści –
najliczniejsza grupa wykonawców muzyki.
Kilka słów wyjaśnienia, dlaczego
uważam problem kameralistyki fortepianowej wart specjalnego potraktowania i
przedstawienia w innej niż tradycyjna perspektywie. Wiąże się to z reakcją na
nader ograniczone pojmowanie terminu pianista, które w
powszechnym postrzeganiu dotyczy niemal wyłącznie grania solowego. Pianista, to
solista. Jak już wspomniałem wyżej, kiedy przestaje grać sam, natychmiast jakby
tracił swój status pianisty. Doprawdy zdumiewające, że fenomen ten
dotyczy właśnie tylko pianistów. Skrzypek zawsze pozostaje skrzypkiem bez
względu na to, czy gra sam, czy z kimś, czy gra w orkiestrze, czy przed nią
stoi.
Tymczasem, możliwości aktywnej
działalności artystycznej dla człowieka, który ma opanowaną profesjonalną
umiejętność gry na fortepianie, czyli dla pianisty, są ogromne. Może wszak
współpracować z wielką rzeszą różnych instrumentalistów w ich działalności
koncertowej, która de facto, bez obecności pianisty niemal nie może
istnieć. Jeszcze w większym stopniu dotyczy to śpiewaków, których przeważająca
część aktywności wykonawczej jest uzależniona od pianisty.
Wszechwładnie panuje klimat
rozgoryczenia, frustracji, żalów, paniki i wszelkiego rodzaju biadolenia nad
ciężkim, beznadziejnym losem pianistów, nad ich nadprodukcją. Zgoda, ale
dotyczy to wyłącznie impasu solisty, jako jedynej alternatywy spełnienia życiowych aspiracji, w
który to impas, z podziwu godnym uporem, wpychani są bezlitośnie przez
zaślepionych nauczycieli młodzi muzycy, niemal od zarania ich dziecięcych
kontaktów z fortepianem.
Wspomniane wyżej możliwości, które
przynosi najszerzej pojęta kameralistyka fortepianowa, zmieniają niezwykle
korzystnie optykę sytuacji zawodowej pianisty, który może się realizować na
wiele różnych sposobów, zależnie od dyspozycji i preferencji, może znaleźć
wartościowe miejsce w środowisku i z zadowoleniem zrealizować swoje życiowe i
zawodowe aspiracje. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby mógł kontynuować
aktywność solistyczną. Wręcz uważam za godne najwyższego polecenia, aby
pianista się z nią nie rozstawał, bez względu na formę preferencyjnej
aktywności zespołowej. Wiadomo, że „Każdy żołnierz nosi buławę marszałkowską
w plecaku”, ale wiadomo tez, że nie każdemu żołnierzowi dane jest zostać
marszałkiem. Armia sług Sztuki nie składa się z samych generałów. Jest w niej
miejsce dla całej hierarchii od zwykłego szeregowca poczynając a na marszałku
kończąc.
Do wszystkiego, oprócz najlepiej nawet
opanowanej profesji potrzebny jest talent, który jak wiadomo, został
dystrybuowany nie całkiem sprawiedliwie. Jestem głęboko przekonany, że talentu
nauczyć nie można. Profesji, tak; talentu, nie. Jedynie gwoli uniknięcia groźby
zakamuflowanych, fałszywych kojarzeń, że jeśli utalentowany – to zostaje
solistą, jeśli mniej utalentowany – to kameralistą pragnę podkreślić, że w moim
odczuciu, każdy pianista może być artystą wybitnym lub lichym, bez względu na
to, czy gra sam, czy z kimś. Wszystko zależy od talentu i perfekcji
profesjonalnej. Ileż jest marnych, pospolitych wykonań solistycznych i ileż
wspaniałych kreacji kameralistycznych!
Z wielkim naciskiem podkreślam
ogromnie ważną rolę pianisty w kształceniu instrumentalistów i śpiewaków na
wszystkich szczeblach szkolnictwa, a w przypadku śpiewaków profesjonalnych,
również w ich normalnej, „dorosłej” aktywności koncertowej. Nie do przecenienia
jest również znaczenie pianisty w funkcjonowaniu teatrów operowych, które bez
jego udziału, po prostu musiałyby zawiesić swą działalność.
Kształcenie pianistów, to wymóg zapewnienia
im optymalnej, profesjonalnej umiejętności posługiwania się fortepianem dla
realizacji oczekiwań dzieła muzycznego. Tym dziełem może być Hammerklavier, nie
dla wszystkich osiągalna, dla innych, prosta pieśń. Wymóg możliwie doskonałego
opanowania pianistycznego rzemiosła obowiązuje zawsze, w każdej sytuacji, kiedy
tylko pianista siada do gry na fortepianie.
Wyjście z impasu pianista-to-solista
pozwala dostrzec wspominane wyżej możliwości, oraz uświadomić sobie, że na
dobrą sprawę, pośród wszystkich wykonawców muzyki, pianiści stanowią grupę
najliczniejszą. Wyłączając z niej ułamek procenta tych, którzy realizują swą
egzystencje we wszystkich jej formach jedynie uprawiając aktywność solową, być
może okazjonalnie kameralną, cała reszta ma szanse spełnić się również w wielu
formach grania zespołowego. (O dydaktyce, czyli nauczaniu nie wspominam,
ponieważ jest to nieco inny aspekt artystycznej aktywności wszystkich
wykonawców). Właściwie, od pianisty uzależnione jest, w mniejszym lub większym
stopniu, całe muzyczne środowisko wykonawcze. To do czegoś zobowiązuje, ale i
ukazuje ogromne możliwości.
PIANISTA: Solista-partner-akompaniator
Na wstępie, przywołuję wspominane już
trzy określenia, które będą mi potrzebne do omówienia sygnalizowanych powyżej
pojęć.
Pierwsze, to określenie, czym jest
dzieło muzyczne i jakie są jego rozpoznawalne cechy. Dzieło muzyczne, jest
tworem powołanym do istnienia przez muzyka, kompozytora. Wydaje mi się, że jego
najbardziej charakterystyczne cechy lapidarnie zdefiniował Kazimierz Sikorski
mówiąc: Wprawdzie dzieło muzyczne jest jednością, ale
składa się z wielu elementów: melodii, rytmu, harmonii, dynamiki, agogiki, artykulacji,
kontrapunktu, formy i zawartości emocjonalnej.
Drugie, to sprecyzowanie określeń gra solowa – gra
zespołowa. Gra solowa, to oczywiście jeden wykonawca; gra zespołowa to dwu, lub
więcej. Gra solowa, to realizowanie indywidualne, na własna odpowiedzialność,
wszystkich elementów dzieła muzycznego; gra zespołowa, to realizowanie na
wspólna odpowiedzialność niektórych elementów dzieła, określonych przez
strukturę zdeterminowana przez kompozytora.
W moim od czuciu, takie i tylko
takie dwie formy wykonawcze stanowią alternatywę dla pianisty. Podział grania
zespołowego na akompaniament i kameralistykę uważam za sztuczny i
anachroniczny. Bo czy kameralistyka, jak chcą niektórzy, rozpoczyna się od
tria? Czy sonaty na skrzypce i fortepian to jeszcze kameralistyka, czy już
akompaniament? Czy Dichterliebe to akompaniament czy kameralistyka? Itp., itd.
Fundament grania zespołowego realizowanego przez duet, jako podstawową komórkę,
obowiązuje we wszystkich formach, bez względu na ilość wykonawców.
Jako
rezultat struktury utworu, w którym elementy wiodące i wtórujące są wymiennie ważne,
najbardziej pożądane relacje pomiędzy wykonawcami winny być partnerskie, a nie
solistyczno-akompaniatorskie
I trzecie, to określenie, czym jest
partnerstwo. Partnerstwo, w moim pojmowaniu, stanowi
rodzaj dobrowolnego układu pomiędzy dwoma lub wieloma osobami, dla osiągnięcia
celu, jakim jest wspólne dobro, sukces, korzyść, zysk, wartość wszelkiego
autoramentu, czyli – jednym słowem – kreowanie życia.
Muzyczne partnerstwo pomiędzy
wykonawcami, to wspólne starania o możliwie najdoskonalsze, najbardziej
zrozumiałe, najprawdziwsze, najpiękniejsze przekazanie odbiorcy myśli i uczuć
twórcy, zamkniętych w zapisie nutowym.
Partnerstwo, jak każda wartość, nie
dzieje się samo. Podobnie jak kultura czy cała sfera uczuć, oczekuje troski,
wysiłku, mądrości. Trudno jest mi sobie wyobrazić udane partnerstwo bez
poczucia wolności, szacunku do partnera, akceptowania postawy dialogu i
otwartości, świadomego starania o rozumienie drugiego człowieka, poszanowania
jego wewnętrznej przestrzeni i intymności.
Partnerstwo muzyczne, oprócz sygnalizowanych
wartości, oczekuje ewidentnie perfekcyjnego opanowania profesji wykonawczej.
Ważność ról w partnerstwie rozumiem, jako wartość wymienną, zależną od sytuacji
i dziejącej się rzeczywistości.
Antytezą muzycznego partnerstwa jest
układ solista-akompaniator. Generalnie, w takim układzie, jeden z wykonawców
jest a priori uprzywilejowany, drugi
- a priori subordynowany. Nie waham
się użyć wobec niego określenia anachroniczny, a nawet artystycznie szkodliwy.
Pianista-solista
To, oczywiście pianista, który gra
sam, na swoją własną odpowiedzialność realizuje całe dzieło muzyczne, wszystkie
jego elementy składowe. Instrument zapewnia mu takie możliwości, daje szanse
wyrażenia najbardziej intymnych zwierzeń, aż po niemal apokaliptyczne dramaty.
Stosunkowo duża dostępność fortepianu dodatkowo zwiększa jego atrakcyjność.
Trudno się wiec dziwić wielkiemu zainteresowaniu tych, którzy wyposażeni w
zdolności i muzyczne predyspozycje, właśnie na fortepianie rozpoczynają swą
edukacje muzyczną. Ci bardziej zdolni lub zgoła utalentowani, angażują w tą
edukację wszystkie siły i ambicje, również swoich mentorów.
Konfrontacja z rzeczywistością
środowiskową, szczególnie po zakończeniu studiów, niesie ze sobą wiele
dramatów, rozczarowań, sytuacji doprawdy bardzo trudnych psychologicznie. Dla
realizacji w równej mierze swych pragnień artystycznych jak i trywialnej egzystencji,
wymagana jest aktualnie nie tylko perfekcja profesjonalna, w tym zespół wielu
umiejętności instrumentalnych, ale również wysokiej próby talent. Poziom
przygotowania profesjonalnego jest bardzo wyśrubowany, a podaż talentów budzi
zdumienie. Egzystowanie, jako pianista-solista, to przygoda porównywalna z
wyrafinowanym alpinizmem.
Pianista-partner
Czyli pianista, który nie gra sam,
tylko realizuje dzieło muzyczne wspólnie z jednym lub wieloma muzykami. W
kategorii czystej sztuki, jest to przygoda, wzbogacona o fascynujące
wykonywanie muzyki z drugim człowiekiem. Tu, wszystkie muzyczne oczekiwania
sukcesu takiego bycia razem, w istocie, w niczym się nie różnią od tych
zwyczajnych, tzw. życiowych. Czyli, odpowiedzialność, zaufanie, szacunek,
rozumienie drugiego człowieka, tolerancja, wewnętrzna przestrzeń, jednym
słowem, kompletne partnerstwo. Jednym z fundamentalnie ważnych aspektów
wspólnego wykonywania jest świadome zaakceptowanie sytuacji bycia wymiennie
liderem, aby za chwilę stać się aktorem drugiego planu.
Generalnie, ogromna część aktywności
artystycznej wykonawcy realizującego się na instrumencie homofonicznym,
praktycznie uzależniona jest właśnie od pianisty. Tak jest przecież z
instrumentalistami, szczególnie smyczkowcami, nie wspomnę nawet o śpiewakach,
których solowe występy estradowe bez udziału pianisty byłyby trudne do
wyobrażenia sobie.
Oczywiste oczekiwania doskonałej
realizacji każdego z elementów dzieła muzycznego, nie tylko jego elementu
ewidentnie wiodącego, stawia poza wszelką dyskusją problem generalnej ważności
któregokolwiek z wykonawców. Przecież nieporadna, bylejaka lewa ręka, zniszczy
nawet najpiękniej zagraną kantylenę prawej ręki. Być może są to uproszczenia, które chyba
jednak pomagają zrozumieć sedno problemu.
W tej par excellence artystycznej przygodzie, jaką jest wspólne
wykonywanie muzyki, oczekiwania partnerstwa są, w moim odczuciu, czymś
absolutnie ewidentnym i oczywistym. Wszelkie zakusy uwikłania takiej współpracy
w pojęcie solista-akompaniator, prowadzą na artystyczne manowce.
I tu refleksja ogólna o graniu
solowym i zespołowym. W moim pojmowaniu, te dwie aktywności, jakkolwiek
odmienne stanowią nierozdzielną całość stanowiącą o walorze wykonawcy.
Umiejętność realizowania się w zespole, to również wiele umiejętności,
możliwych do nauczenia i nauczenia się zarówno profesjonalnie jak i
psychologiczne. Stąd, moim zdaniem, oczekiwania równoczesnego kształcenia
solistycznego i zespołowego.
Pianista-akompaniator
W powszechnym postrzeganiu, jest to
pianista, który spełnia rolę w pewnym sensie pomocniczą w aktywności zawodowej,
głównie śpiewaków. Jest to tzw. coach,
czyli ten, który pomaga śpiewakom przygotowywać nowy repertuar, oraz pełni
specyficzną i odpowiedzialną rolę w teatrach operowych, których funkcjonowanie
bez udziału coachów byłoby niemal
niemożliwe
Również specyficzną rolę, jaką pełni
pianista współpracujący z konkursami wykonawczymi instrumentalistów i
wokalistów, dałoby się określić, jako wspierającą i wspomagającą uczestników w
ich zmaganiach konkursowych.
Jest czymś oczywistym, że wymóg
perfekcyjnego wypełniania powinności pianistycznych obowiązuje we wszystkich
formach aktywności, niezależnie od ich charakteru, bez żadnej taryfy ulgowej.
Podwójny sens pojęcia
„akompaniator”
Pojęcie „akompaniatora”, ma podwójny sens. Pierwszy,
wynika ze wspomnianej struktury dzieła, kiedy wykonawcy wymiennie sobie
„liderują” lub „akompaniują”. Postrzegam ten aspekt, jako wyłącznie
profesjonalny, akceptowalny i zrozumiały. Aspekt drugi, jak go nazywam
„społeczny” lub „środowiskowy”, „tradycyjny”, jest to układ
solista-akompaniator, w którym niezależnie od struktury dzieła, jeden z
wykonawców jest w pewnym sensie a priori
uprzywilejowany, a drugi, w pewnym sensie a
priori subordynowany.
W powszechnym postrzeganiu samych wykonawców,
instrumentalistów i wokalistów a nawet odbiorców, powinność subordynacji
spoczywa niemal wyłącznie na pianiście, szczególnie w układach duetowych.
Konsekwencją takiego postrzegania jest zdeformowana profesjonalnie i
psychologicznie relacja pomiędzy wykonawcami, nie wspomnę nawet o rozmaitych,
wciąż niestety powszechnie pokutujących rekwizytach w rodzaju drukowania
nazwisk na afiszach różnej wielkości czcionkami, zdawkowe oceny recenzentów lub
zgoła pomijanie nazwiska „akompaniatora”, czy niekiedy irytujące rozwiązywanie
problemu honorariów.
Na te wszystkie sprawy można oczywiście wzruszyć
ramionami i zajmować się wyłącznie sprawami profesji. Niestety, w moim
przekonaniu, szczególnie groźne i szkodliwe są konsekwencje artystyczne i
profesjonalne układu solista-akompaniator. Nadrukowane w latach uczniowskich
przez wadliwą dydaktykę przekonanie, że główną powinnością pianisty jest
subordynacja, a nawet w krańcowych przepadkach rodzaj usługi, pozostaje trwale
u bardzo wielu instrumentalistów i wokalistów, na całe ich artystyczne życie.
Konsekwencje takiego poglądu przekładają się nie tylko, na jakość rezultatu
artystycznego i relacje pomiędzy wykonawcami, ale mają również niekorzystny
wpływ na świadomość samego pianisty. Jestem głęboko przekonany, że walor
pianisty jest dostrzegalnie, niekiedy wręcz drastycznie różny wtedy, kiedy
postrzega sam siebie, jako pianistę, a inny, kiedy postrzega siebie, jako
akompaniatora.
Jestem również przekonany, że fundamentem wszelkiego
partnerstwa jest niezbywalne prawo do bycia wolnym i równym oraz poczucie odpowiedzialności,
za jakość wspólnego wykonania. Układ typu solista-akompaniator, a więc relacja,
w której jeden z uczestników jest uprzywilejowany, a drugi, subordynowany,
wydaje się być szkodliwy i deformujący.
Dzieło muzyczne oczekuje przecież od wykonawców
zespołowych, możliwej do osiągnięcia perfekcji profesjonalnej, ale również
poczucia wspomnianej wolności i równości wszystkich wykonawców, bez względu na
to, czy jest ich dwoje lub więcej. Tak właśnie pojmuję sedno układów
partnerskich.
Coaching
Refleksje, które powyżej przedstawiłem, w zasadzie
dotyczą wykonań koncertowych lub nagrań. Istnieje jednakże również rodzaj
aktywności artystycznej pianisty określanej mianem coaching, mającej za cel pomaganie w zawodowym funkcjonowaniu
wokalistom. Jest to typ aktywności rządzący się specyficznymi prawami, w
niewielkim stopniu oczekujący wspomnianej wyżej wzajemności i partnerstwa.
Również sukces współpracy z uczniami i pedagogami
instrumentalistów oraz wokalistów na wszystkich szczeblach szkolnictwa
muzycznego, wymaga od pianisty oprócz ewidentnych umiejętności profesjonalnych,
szczególnych predyspozycji i walorów psychologicznych m.in. takich jak empatia,
cierpliwość, czy otwarcie na dialog i współpracę z pedagogiem prowadzącym.
Niemal identyczne oczekiwania winien spełniać pianista
zatrudniony do współpracy z konkursami wykonawczymi instrumentalistów i
śpiewaków.
Sytuacja środowiskowa i tzw. „życiowa” pianisty
Sytuacja środowiskowa i tzw. życiowa
pianisty wklinowanego w jedyną opcję solistyczną, może być
nie-do-pozazdroszczenia. Przeciętny poziom przygotowania profesjonalnego jest
bardzo wysoki, podaż talentów duża. Na dobrą sprawę, wybraniają się tylko
talenty naprawdę wybitne.
Świadomość tej sytuacji rodzi trudne
problemy psychologiczne u młodych adeptów sztuki pianistycznej, kończące się na
ogół poczuciem krzywdy, zawodu, rozgoryczenia i wszelkich innych form
frustracji.
W moim najgłębszym przekonaniu,
pianista może się zrealizować artystycznie i życiowo, w każdej formie swej
aktywności, w równej mierze solowo jak i zespołowo. Bo przecież pianista jest,
być może, najbardziej potrzebnym i poszukiwanym wykonawcą. Wydaje się to być
koronnym argumentem, aby kształcenie pianistów w tych dwu formach, w rozsądnych
proporcjach odbywało się równolegle na wszystkich szczeblach szkolnictwa, od
podstawowego, do akademickiego włącznie.
Chciałoby się, aby młody pianista
był formowany w świadomości, że artystą można być zarówno wtedy, kiedy gra się
samemu, jak i w zespole; że można tworzyć rzeczy piękne i ważne nie koniecznie
tylko w Carnegie Hall albo Filharmonii Narodowej, nie tylko na uniwersytecie,
ale również w skromnej szkole podstawowej; że wprawdzie każdy żołnierz nosi
buławę marszałkowską w plecaku, ale nie każdy marszałkiem zostaje – armia, to
również zwykły żołnierz, zwykły, skromny muzyk w armii artystów.
Jakże ważne jest, aby będąc muzykiem
nigdy nie rozstawać się ani z imperatywem doskonałego przygotowania się do
każdego grania ani ze świadomością obcowania ze Sztuką!
Kształcenie
rzemieślników – kształcenie artystów.
Jak powszechnie wiadomo, niemal
powszechne kształcenie wykonawców muzyki realizuje się trzystopniowo: szkoła
podstawowa, średnia i uniwersytety (akademie). Dwa pierwsze szczeble mają
zapewnić fundament profesjonalny, trzeci, ma charakter uniwersytecki. W
założeniu, winny kształcić utalentowanych szczęśliwców, którym udało się dostać
na studia, w sposób dający absolwentowi świadomość szerokich horyzontów
myślowych i potencjalnych możliwości zdobywania artystycznych szczytów. W moim
pojmowaniu jest czymś oczywistym, że do chwili otrzymania dyplomu uniwersytetu,
wszyscy powinni być kształceni w poznawaniu i doskonaleniu pianistycznej
profesji, na miarę swych zdolności i dyspozycji, przez cały okres nauki na
wszystkich trzech szczeblach. Jedną z powinności szkoły, akademii i
uniwersytetu w szczególności, jest utrwalenie wewnętrznego imperatywu
dożywotniego doskonalenia się.
Jest wskazanym również, aby
kształcenie w graniu zespołowym, rozpoczęte niemal natychmiast po opanowaniu
pierwszych kroków instrumentalnych, było kontynuowane równolegle, w rozsądnych
proporcjach, aż do dyplomu wyższej uczelni. Obok podstawowych informacji o
graniu zespołowym, szczególnie ważny jest wdrażany od zarania nauki fundament
relacji pomiędzy grającymi oparty na idei partnerstwa, nie zaś na relacji typu
solista – akompaniator.
Ponieważ, niektóre wymienione już
formy grania zespołowego, jak pianista-korepetytor pracujący w szkolnictwie,
korepetytor wokalny i coach mają cechy specyficznie zawodowe, informacje
o nich, szczególnie w okresie studiów, z konieczności muszą mieć charakter
propedeutyczny. Zdobycie potrzebnej wiedzy zawodowej ma szanse odbywać się na
specjalistycznych studiach podyplomowych.
Cała reszta, czyli działalność
koncertowa z instrumentalistami i wokalistami, zmierza jednoznacznie do celu,
jakim jest perfekcja profesjonalna i kreacja artystyczna. Tak pojmuję cel
kształcenia, na szczeblu uczelnianym w szczególności. Akademia czy uniwersytet
mają kształcić artystów, ponieważ są wyższą uczelnią, a nie szkołą zawodową.
Mają kształcić artystów, mistrzów gry solowej i gry zespołowej. Nie ważne, że
tylko bardzo nieliczni dojdą do przysłowiowego Carnegie Hall, lub zrealizują
się w partnerstwie z gigantami. Inni, spełnią swoje życie w skromniejszych
warunkach i w mniej efektownych układach. Ważne, żaby zachowali niestarzejącą
się świadomość obcowania ze sztuką.
O roli pianisty w kształceniu
śpiewaków i instrumentalistów
Pragnę podzielić się refleksjami o
roli i udziale pianisty w kształceniu śpiewaków i instrumentalistów. Myśli te,
jak wszystkie, jakie do tej pory opublikowałem, będą mieć charakter
indywidualny, autorski, bez aspiracji do jakichkolwiek uogólnień, doktryn,
instrukcji i pouczeń.
Nie przypominam sobie, by poruszano
ten temat w jakiejkolwiek formie, w którymkolwiek periodyku krajowym lub
zagranicznym. Znana mi jest jedyna praca doktorska polskiej pianistki, dr. Ewy
Skardowskiej, która traktuje o tym, wydawałoby się marginesowym, a przecież
ważnym problemie pianisty-korepetytora, współpracującego z pedagogami i
studentami - instrumentalistami. Dotyczy on, bowiem jednej z form aktywności
artystycznej najpopularniejszego chyba i najczęściej spotykanego muzyka, jakim
jest pianista. Ta znakomita dysertacja nie jest, niestety, dotychczas
przetłumaczona na angielski.
W
przekonaniu ogółu pianista to prawie zawsze artysta występujący solo. Pianista,
który nie gra sam, jakby pianistą być przestawał. Staje się dziwnym stworem,
kimś zbliżonym do akompaniatora. Wszyscy inni wykonawcy – skrzypkowie,
klarneciści, trębacze – pozostają sobą bez względu na to, czy grają sami, czy z
innym wykonawcą, czy siedzą w orkiestrze, czy przed nią stoją. Jedynie pianista
staje się kimś innym. Niestety również we własnej świadomości.
Uważam to za sytuację wielce
szkodliwą artystycznie i psychologicznie dla rzeszy adeptów fortepianu. W moim
pojmowaniu człowiek grający na fortepianie jest i pozostaje zawsze pianistą,
bez względu na to, czy gra sam, czy z kimś, również wtedy, kiedy określa się go
mianem korepetytora albo, gdy pełni funkcję „coacha”. Wymóg perfekcji
profesjonalnej jest zawsze taki sam. Dla pianistów-solistów jest stosunkowo
niewiele miejsca w świecie muzyków; dla pianistów-niesolistów sposobność
wartościowej samorealizacji w rozmaitych formach aktywności artystycznej jest
niemal nieograniczona.
Fortepian to jeden z niewielu
instrumentów, które grającym na nich umożliwiają realizację całej treści
utworu. Wszystkie inne, te homofoniczne zwłaszcza, nie mogą się obyć bez
pianisty ani w okresie kształcenia wykonawcy, ani w ogromnej części jego
aktywności estradowej. Poniższe uwagi dotyczyć będą roli pianisty w nauczaniu
śpiewaków i instrumentalistów oraz powinności pianisty pracującego w teatrze
operowym.
Kim jest
pianista-korepetytor
Jest
to pianista pracujący w szkole lub uczelni muzycznej albo w teatrze operowym. W
szkolnictwie dzieli swoje obowiązki pomiędzy uczestniczenie w zajęciach
profesorów-instrumentalistów i profesorów-wokalistów a indywidualne zajęcia z
uczniami lub studentami, w ramach przedmiotu dotychczas powszechnie nazywanego
„praca z akompaniatorem”. W teatrze operowym naczelnym obowiązkiem
pianisty-korepetytora jest granie na próbach muzycznych i reżyserskich,
odbywających się w asyście dyrygenta i pod jego kierownictwem, oraz zajęcia
indywidualne ze śpiewakami.
W swych wyborach estetycznych
pianista-korepetytor uzależniony jest w znacznym stopniu od pedagoga
instrumentu i od dyrygenta. Również w trakcie zajęć indywidualnych z uczniami i
studentami, a także zajęć indywidualnych ze śpiewakami operowymi, w pewnym
stopniu zobowiązany musi respektować orientację estetyczną profesora czy
dyrygenta, i trudno wręcz sobie wyobrazić, aby wybory estetyczne pianisty-korepetytora
pozostawały w opozycji wobec ich wyboru.
Kim jest
„pianista-coach”?
Jest to termin zapożyczony z
angielskiego, coraz powszechniej używany w środowisku muzycznym na świecie,
oznaczający – w pewnym uproszczeniu – połączenie funkcji korepetytora i
trenera. Najczęściej spotykany w praktyce wykonawczej śpiewaków, nawet tych już
dojrzałych i samodzielnych. Bez pianisty-coacha trudno się obyć nawet śpiewakom
najwybitniejszym. Potrzebny im jest, bowiem pianista, z którym mogą
współpracować nad repertuarem operowym i pieśniarskim
Pianista-coach jest artystą
samodzielnym, pracującym na własną odpowiedzialność. Bardzo często nie
koncertuje ze śpiewakami, z którymi opracowuje repertuar recitalowy. Do
partnerskiego udziału w recitalach i nagraniach śpiewaków, zwłaszcza ostatnio,
wybierani są koncertujący pianiści, nawet spośród tych najbardziej
renomowanych. Wystarczy wymienić Polliniego, Brendla, Ohlssona, Barenboima.
Dlaczego
„pianista-korepetytor” zamiast „akompaniator”?
Akompaniator jest to muzyk
znajdujący się – w relacji do innych wykonawców – od samego początku na pozycji
pośledniejszej artystycznie i psychologicznie. Jego naczelnym zadaniem jest
zapewnienie komfortu tzw. soliście, bez względu na jego status. Solistą może
być artysta dojrzały, ale może też być bardzo młody uczeń lub abiturient
akademii. Tymczasem według mnie, relacje pomiędzy grającymi winny być budowane
na bazie partnerstwa. W układzie takim wykonawcy wymiennie przejmują role tak
zwanego solisty i tak zwanego akompaniatora, zależnie od rzeczywistej struktury
utworu.
Nazywanie pianisty pracującego w
szkolnictwie wszystkich szczebli „akompaniatorem”, a zajęcia z nim „pracą z
akompaniatorem”, jest – moim zdaniem – zjawiskiem niesłychanie szkodliwym, którego
negatywne skutki, psychologiczne i profesjonalne, ciążą dożywotnio zarówno na
samych pianistach, jak ich instrumentalnych i wokalnych partnerach.
Młody, często bardzo młody, zgoła
początkujący instrumentalista, od samego zarania wzrasta w przekonaniu, że
podstawową powinnością grającego z nim pianisty, zwykle zresztą dojrzałego i
doświadczonego, jest uległość i zapewnienie mu wykonawczego komfortu.
„Akompaniowanie” sonat na zajęciach instrumentalnych uważam wręcz za karygodne.
Przekłada się to na zdeformowane relacje nawet pomiędzy instrumentalistami już
dojrzałymi, którzy w sposób władczy i niekiedy niewybredny próbują wyegzekwować
od swych pianistycznych partnerów postawę subordynacji i uległości. Wielu
pianistów, z różnych, nawet niekiedy pozaprofesjonalnych powodów,
podporządkowuje się tej presji, zwykle z marnym rezultatem artystycznym.
Jednakże – jak zauważa pewien mój
przyjaciel, pianista i krytyk nowojorski – póki profesorowie skrzypiec czy
wiolonczeli będą mówić swoim studentom o sonatach skrzypcowych czy
wiolonczelowych z akompaniamentem fortepianu, póty bardzo trudno będzie
zbudować pożądane relacje partnerskie. O istocie partnerstwa i roli pianisty
muszą przecież być przekonani nie tylko zainteresowani
pianiści-korepetytorzy, ale co najmniej w równym stopniu właśnie profesorowie instrumentalistów
i wokalistów.
Apeluję o zastąpienie w szkolnictwie
określenia „akompaniator” zgodnym z rzeczywistością określeniem
„pianista”, a zamiast przedmiotu „praca z akompaniatorem”, używanie
określenia „praca z pianistą”. Stworzy to realną podstawę do twórczych
relacji między instrumentalistami i wokalistami – a pianistami. Podstawę, na
której będzie mogło rozkwitnąć owocne partnerstwo.
Określenie „pianista-korepetytor”
wydaje się znacznie bliższe prawdziwej roli pianisty w kształceniu innych
wykonawców. Pianista-korepetytor stanowi nieocenioną pomoc dla profesora i
dyrygenta, jest jak gdyby przedłużeniem ich myśli. Swoją wiedzą i
doświadczeniem, nie tylko zawodowym, ale również – po prostu – życiowym, pomaga
dojrzewać młodym talentom.
I jeszcze coś, co uważam za – być może –
najważniejsze. To właśnie pianista jest najbardziej odpowiedzialny za nauczenie
swych podopiecznych partnerstwa w muzyce! Pedagodzy gry na instrumentach, także
uczący śpiewu, mają prawo koncentrować się bez reszty na przekazywaniu uczniom
i studentom informacji technicznych o posługiwaniu się instrumentem i ogólnie
zawodowych. Chyba nikt tak celnie, jak właśnie pianista, nie wskaże swym
podopiecznym drogi do partnerstwa w muzyce, tego fundamentu wykonawstwa
zespołowego. Warunek: musi być pianistą, a nie – akompaniatorem.
Jak powinno
wyglądać przygotowanie profesjonalne pianisty-korepetytora?
Wbrew pozorom, za najważniejsze
uważam przygotowanie psychiczne. Uwolnienie się od destruktywnego przekonania,
że jedynie rola solisty może zapewnić pianiście spełnienie w zawodzie i w
życiu. Z tym chwastem winno się walczyć od najwcześniejszych lat nauki grania.
Uczenie muzyki winno być uczeniem sposobu porozumienia z drugim człowiekiem;
uczenie posługiwania się fortepianem winno służyć umożliwieniu przemawiania
językiem muzyki. Nie kariera, nie rozpaczliwa pogoń za konkursowymi laurami,
nie destruktywne pragnienie sławy ani zniewolenie chorobliwą ambicją, która
przecież przy największych staraniach i wyrzeczeniach nigdy nie zastąpi
talentu. A talent zawsze się wybroni i sposobem często zgoła niezwykłym zaprowadzi
do artystycznych triumfów.
Niestety, od początku świata
dystrybucja talentów nigdy nie była sprawiedliwa. Jakże zdrowe i mądre jest
więc akceptowanie własnych możliwości, nawet niewielkich. Ileż piękna i
radości, a także pełnej satysfakcji życiowej, również w sensie dosłownym, można
odnaleźć właśnie w pracy korepetytora – pod warunkiem, że nie jest ona
zabarwiona frustracją, poczuciem zawodu i degradacji. Świat nauki też nie
składa się z samych Einsteinów; można przecież czerpać zadowolenie z tego, że
jest się zwykłym laborantem, bez którego, notabene,
nawet najcenniejsze doświadczenie naukowe miałoby niewielkie szanse powodzenia.
Jakże wielka odpowiedzialność spoczywa tu na całym szkolnictwie muzycznym,
które powinno chronić uczniów przed solistyczną obsesją, przekonując ich, że
pianista ma przed sobą wiele innych wartościowych możliwości!
W procesie kształcenia i
przygotowania zawodowego za najważniejsze uważam więc, nie sprawy par
excellence instrumentalne i wykonawcze, lecz ukształtowanie postawy. Za
warunek sine qua non wszelkich poczynań artystycznych, oczywiście
również w przypadku korepetytora, uważam doskonałe przygotowanie. Uczę swych
podopiecznych, że nigdy i pod żadnym pozorem, w żadnych warunkach, nie wolno
usiąść do grania utworu niewystarczająco nauczonego – czy jest to recital w Filharmonii,
czy lekcja skrzypiec w szkole podstawowej. Granie utworu nienauczonego jest
wykroczeniem wobec Sztuki i profesji, jest też wstąpieniem na równię pochyłą,
prowadzącą do nieuniknionej degradacji i lichoty.
Mówiąc
na marginesie: uważam, że każdy pianista, cokolwiek by w życiu robił, nigdy nie
powinien rozstawać się z graniem solowym. Nawet, jeśli nie występuje się często
na estradzie, dzień warto zacząć od Preludium i Fugi, nie rozstawać się z
Mozartem, generalnie – z podstawowym repertuarem solowym
Pianista-korepetytor pracujący w
teatrze operowym i pianista-coach powinni w czasie studiów uniwersyteckich
zetknąć się z pewnymi propedeutycznie potraktowanymi, specyficznymi wymaganiami
zawodowymi. Więcej do – i tak już krańcowo napiętego – programu studiów
wprowadzić nie sposób, a może nawet nie ma potrzeby. Katedra Kameralistyki
Fortepianowej warszawskiego Uniwersytetu Muzycznego przygotowuje natomiast
program studiów podyplomowych dla korepetytorów i coachów. Będzie on obejmować
m.in. technikę grania wyciągów operowych, elementy czytania partytur,
dyrygowania, grania w kluczach, opanowanie umiejętności równoczesnego grania i
śpiewania różnych partii operowych, podstawy emisji głosu, realizację
recytatywów barokowych, dykcję, artykulację w obcych językach, elementy
retoryki, historię opery.
Niezmienione
pozostają wspomniane wyżej wymagania dotyczące indywidualnego przygotowania się
do grania oraz bezwarunkowy wymóg nieustannego kontynuowania gry solowej. Ten
wymóg uważam za niezwykle ważny, ponieważ u bardzo wielu operowych
pianistów-korepetytorów, na skutek zaniechania indywidualnej praktyki
pianistycznej, w sposób nieunikniony dochodzi do dostrzegalnej degradacji
sztuki gry na fortepianie
Dla
uniknięcia ewentualnych nieporozumień związanych z przedstawionymi powyżej
uwagami o pianiście-korepetytorze pragnę podkreślić, że możliwie pełne
opanowanie sztuki pianistycznej uważam za warunek niepodlegający żadnym
koncesjom ani w okresie kształcenia, ani podczas dojrzałej aktywności. Bez
względu na to, czy pianista, – jako już samodzielny artysta – wybierze drogę
solisty, czy będzie realizować swe życiowe pasje w fascynacjach partnerstwa,
czy też spróbuje swych sił w obydwu opcjach – solistycznej i zespołowej.
Tendencje wsteczne –
tendencje postępowe.
Te dwie tendencje dotyczą wyłącznie
aktywności zespołowej pianisty. W moim pojmowaniu i najkrócej mówiąc, wsteczne
są to tendencje, których bazą jest relacja pomiędzy grającymi, oparta na
układzie solista – akompaniator. Postępowe, to tendencje, których bazą jest
relacja partnerska pomiędzy grającymi.
W układzie solista – akompaniator,
relacja jest krzywa w samym założeniu, ponieważ opiera się o aprioryczne
uprzywilejowanie jednego wykonawcy, w stosunku do drugiego. Przekłada się to
zarówno na zależności pomiędzy grającymi, jak i na postrzeganie przez
środowisko. Co najgorsze, przekłada się również na konkretny rezultat
artystyczny. Świadomość jakby „urzędowej” supremacji jednego wykonawcy i równie
„urzędowej” subordynacji drugiego, ciąży na efekcie finalnym wykonania. Nawet,
jeśli nie w sposób drastyczny, to w każdym razie w niuansach stanowiących o
wielkości wykonania.
Te wsteczne tendencje znajdują
swoich zapiekłych zwolenników w najbardziej nawet nieoczekiwanych częściach
środowiska. Wśród pedagogów pianistów, instrumentalistów i wokalistów, w
recenzjach nawet niektórych krytyków uważanych za luminarzy, u decydentów
wszelkiego autoramentu, w towarzystwach filharmonicznych i u impresariów.
Faktem jest, że skutki zmagania o emancypację pianisty uprawiającego aktywność
zespołową, zaczynają się nieśmiało pojawiać w środowiskach pianistycznych i
pedagogicznych. Mimo, że wieczna zmarzlina „akompaniatorska” wciąż się uparcie
panoszy, osobiście wierzę w nadejście wiosny, być może nawet jeszcze podczas
mojego pobytu na tym najpiękniejszym ze światów.
W układzie partnerskim, wykonawcy są
ludźmi wolnymi, dzielącymi pomiędzy sobą odpowiedzialność za rezultat
artystyczny wykonania. Ich wzajemne relacje kształtowane są przez strukturę
utworu. Raz jeden jest leaderem, podczas gdy drugi mu wtóruje, aby za chwile,
jak we Wiosennej zamienić się rolami. Ich jest dwu lub więcej; utwór
jest jeden. Ostateczny rezultat wykonań partnerskich bywa niekiedy porażający,
jakże jaskrawie różny od wykonań solista – akompaniator. Pieśni Schuberta
nagrane przez Schwarzkopf i cesarza akompaniatorów, Gerarda Moore’a, choć
wyborne, nie dają się porównać do tych samych pieśni nagranych przez
autentycznych partnerów, Schwarzkopf i Fischera, albo Giesekinga. Oczywiście,
na korzyść tych ostatnich.
Perspektywy
kameralistyki fortepianowej
Świadomość
faktu, że pianiści stanowią najliczniejszą grupę muzyków-wykonawców, również
najliczniejszą grupę, jako np. pracownicy dydaktyczni i korepetytorzy upoważnia
mnie do wygłoszenia sądu, że kameralistyka fortepianowa dla środowiska
wykonawców nie jest problemem ani marginalnym, ani niszowym, ani peryferyjnym. Dotyczy,
bowiem doprawdy wielu muzyków, od których poziomu profesjonalnego zależą nie
tylko losy ich samych, ale w ogromnej mierze walory wykonawcze oraz dydaktyczne
instrumentalistów orkiestrowych i śpiewaków, czyli w skrócie – prawie
wszystkich muzyków-wykonawców.
Kameralistyka fortepianowa,
niezależnie od ogromnych możliwości kreowania sztuki, jest nie do przecenienia,
jako alternatywa zawodowa i życiowa dla ogromnej rzeszy adeptów fortepianu,
zaklinowanych w wyniszczającym impasie kariery solowej, jako jedynej opcji
samorealizacji. Pojęcie gry zespołowej w oparciu o ideę partnerstwa, o
zbudowaną w trakcie nauki psychologiczną postawę bycia artystą i partnerem, ma
wszelkie szanse zapewnienia pianiście warunków, aby spędził życie w poczuciu
zawodowej satysfakcji i zadowolenia, bez klimatu rezygnacji, degradacji i
wszelkich innych, destruktywnych form frustracji.
Mówienie o perspektywach
kameralistyki fortepianowej ma, w moim odczuciu, charakter prognoz, rokowania i
po trosze, wróżenia o nieprzewidywalnym. Niewątpliwie, ścierać się będą w
dalszym ciągu tendencje postępowe i wsteczne, tradycyjne i wybiegające w
przyszłość. Mówiąc konkretnie, konflikt pomiędzy ideą akompaniatora i
ideą partnera nie zniknie jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Bowiem
obrośnięte negatywnymi konotacjami pojęcie akompaniatora jest wciąż
głęboko zakorzenione w świadomości sporej części środowiska, włączając w to ludzi
z tytułami profesorskimi.
Spoza środowiska samych pianistów, szczególnie silna w kształtowaniu
niestety niekorzystnego, wręcz negatywnego obrazu pianisty-kameralisty, jest
znakomita większość wykładowców kształcących instrumentalistów i wokalistów, na
wszystkich szczeblach edukacji muzycznej. To oni są głownie odpowiedzialni za
artystycznie zdeformowaną, skrzywioną, często dożywotnio relację pomiędzy
grającymi. To oni, niestety, wpajają swoim podopiecznym pojęcie „solowych”
sonat Beethovena i Brahmsa z „akompaniamentem” fortepianu. Dla wielu profesorów
śpiewu najbardziej pożądaną wartością pianisty jest, żeby grał cicho i „nie
przeszkadzał”. I jeszcze słowo o środowisku
dziennikarskim, które też ma swój negatywny udział w tej sytuacji, pośrednio wpływając na pejoratywne
nastawienie społeczeństwo, przyzwyczajając je do czytania o „akompaniatorach” w
Sonacie Francka.
Zwiastuny idei partnera z
trudem przebijają się przez wspomnianą już, jakby odwieczną, „akompaniatorską”
zmarzlinę. Ale się przebijają! W warszawskim Uniwersytecie Muzycznym, po kilku
latach istnienia KKF, idea partnerstwa zakwita coraz piękniej i skuteczniej,
karmiona żarliwym, wdzięcznym entuzjazmem najcenniejszego podmiotu Uczelni,
jakim są sami studenci.
Problem perspektyw kameralistyki
fortepianowej to teren niezwykle delikatnej a jednocześnie, ogromnie opornej na
ewolucję materii, jaką jest ludzka świadomość, często podbudowana wieloma
odcieniami niechęci. Osobiście, wierzę jednak w ostateczny triumf idei partnera
i partnerstwa. Również, dlatego, że dotyczy ona rzeszy pianistów
uprawiających grę zespołową we wszystkich jej formach. I jestem głęboko
przekonany, że dla tej rzeszy racje wymierne, życiowe, potrafią niekiedy być
mniej istotne wobec potrzeby poczucia godności bycia w pełni wartościowym
artystą.
Zdecydowałem umieścić ten napisany w
2006 roku krótki tekst o kameralistyce fortepianowej. Wiele w nim przywołanych
już powtórnie refleksji, ale jest też nieco dłuższy epizod o Katedrze
Kameralistyki Fortepianowej. Poczuwam się do ojcostwa idei tej szczególnej
struktury. Jest to jakby moje trzecie dziecko. Katedra ta, bowiem, przynajmniej
dotychczas, a wiec już kilka lat po odejściu od kierowania nią, skutecznie
kontynuuje klimat mego wyobrażenia o wspólnym graniu. Graniu nie równoległym, niesubordynowanym,
lecz partnerskim, wolnym, w którym wszyscy uczestnicy wykonania realizują
wspólne dzieło, nie rezygnując ze swej identyczności. Tak starałem się grać,
tak starałem się uczyć. Jestem szczęśliwy, że KKF nie zapomina o mnie.
KKF – Katedra Kameralistyki
Fortepianowej.
Idea
i rzeczywistość
Historia KKF
Termin „Kameralistyka Fortepianowa”
zaproponowałem w 1973 roku podczas posiedzenia Rady Wydziału ówczesnej Akademii
Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie, która decydowała o temacie mojej
pracy habilitacyjnej. Nigdy przedtem nieużywana nazwa zyskała niemal
natychmiastową aprobatę znacznej części warszawskiego środowiska
pedagogicznego.
Uświadomienie sobie treści tego
określenia legło u podstawy niemal wszystkich moich poglądów profesjonalnych,
które zresztą niemal spontanicznie stały się bazą ideową przyszłej Katedry
Kameralistyki Fortepianowej.
Fundament ideowy
„kameralistki fortepianowej i KKF
Wprawdzie
o poglądach określających kameralistykę fortepianową i stanowiących podstawę
ideową KKF, powiedziałem już niemal wszystko, co wydawało mi się być
najbardziej istotne w poprzednich akapitach i w pierwszej części tego eseju,.
Gwoli lepszej klarowności, przedstawiam je raz jeszcze w skrótowej, bardziej
zorganizowanej formie:
- Partnerstwo winno być podstawą relacji pomiędzy
wykonawcami. Ponieważ wydaje się być czymś oczywistym, że jest to również
najbardziej skuteczny sposób umożliwiający sukces wspólnych poczynań nie
tylko zresztą w muzyce, troska o jego realizację jest, być może,
podstawowym wymogiem współpracy. Wydaje się również czymś oczywistym, że
partnerstwo, podobnie jak przyjaźń, nie może istnieć w jedną stronę. Po
prostu, musi być wzajemne. Można sobie wyobrazić miłość nieodwzajemnioną;
partnerstwa i przyjaźni – nie. Pianista partneruje instrumentaliście i
wokaliście, ale również instrumentalista i wokalista partneruje pianiście.
Każdy inny układ, szczególnie typu solista-akompaniator, zarówno w muzyce
jak i w życiu, stanowi zwyczajną deformację stosunków między ludźmi. W
partnerstwie, napięcia, problemy, zawsze możliwe kontrowersje a nawet
konflikty, rozwiązywane są przy pomocy negocjacji, a nie dekretów i
poleceń.
- Rozróżniam dwie, i tylko dwie formy artystycznej
aktywności wykonawczej pianisty: solową (indywidualną) i zespołową
(grupową, kameralną). Obydwie te formy wzajemnie się uzupełniają, wymagają
bezkompromisowej perfekcji profesjonalnej i używania całej palety
pianistycznych możliwości.
- Solistą jest jedynie wykonawca, który realizuje cały
utwór muzyczny, wszystkie jego elementy sam jeden, na swoją wyłączną
odpowiedzialność. Kiedy pianista wykonuje utwór z innym muzykiem, staje
się wykonawcą zespołowym z wszystkimi konsekwencjami profesjonalnymi tego
pojęcia. Relacje pomiędzy grającymi są determinowane strukturą utworu, a
nie zależnością typu solista-akompaniator.
- Wiodącą powinnością akademii, czy uniwersytetu, jest
formowanie artysty, mistrza gry indywidualnej i mistrza gry zespołowej.
- Wiodącym celem KKF jest formowanie pianisty, artysty
zespołowego, profesjonalnie i psychologicznie, głównie - mentalnie.
Przygotowanie do zawodu coacha,
pianisty-korepetytora, czy tzw. „zawodowego akompaniatora” w zasadzie
winno realizować się dopiero przez absolwentów uniwersytetu lub co
najmniej, studiów licencjackich.
- Mentalność akompaniatora skutkuje negatywnie na
finalny rezultat wspólnego wykonania, nawet, jeśli nie dramatycznie, to w
niuansach, które odróżniają wykonanie znakomite od pośledniego.
- Koncept akompaniamentu
w swej istocie dotyczy jedynie relacji pomiędzy elementem wiodącym i
wtórującym dzieła muzycznego, a nie części utworu granej przez pianistę.
- KKF, w zasadzie eliminuje pojęcie akompaniatora, w zmian promuje
pojęcie partnera.
Aspekt artystyczny i
aspekt zawodowy
Aspekt artystyczny zawsze był dla
mnie dominantą pojęcia zespołowej aktywności wykonawczej pianisty. I takim
pozostaje do dzisiaj, pomimo zrozumiałej ewolucji i niewielkiej transformacji
formalnej. Aspekt funkcjonalny, „rzemieślniczy”, usługowy, czyli mówiąc inaczej
– zawodowy, aczkolwiek ogromnie ważny, stanowi jakby drugi nurt, oczekujący nieco
odmiennego traktowania. Ponieważ postrzegam rzeczywistość, jako swoiste
współistnienie poezji i prozy, ducha i materii, abstrakcji i konkretu, sprawy
artystyczne jednoznacznie umieszczam w nurcie tych pierwszych, a sprawy
zawodowe, funkcjonalne, w nurcie drugich. Nurty te są oczywiście nierozdzielnie
splątane i z całą fascynującą, wieloaspektową zależnością tworzą kompletny
obraz pianisty-artysty, wykonawcy zespołowego.
Naczelna powinność
uniwersytetu muzycznego
Naczelną powinnością akademii
muzycznej, czy uniwersytetu muzycznego jest – w moim odczuciu - kształcenie
artysty, mistrza gry solowej i mistrza gry zespołowej. Kształcenie rzemieślnika
pełniącego funkcje usługowe typu” zawodowego akompaniatora”,
pianisty-korepetytora i coacha, pozostawiam
studiom podyplomowym, albo ewentualnie, w świetle aktualnych struktur, studiom
magisterskim. Kształcenie takie zresztą, winno się realizować równolegle z
nieprzerwanym doskonaleniem warsztatu pianistycznego, czyli gry na fortepianie sensu stricto. Jest to dożywotnia
powinność pianisty, bez względu na jego preferencyjną i sytuacyjną aktywność,
solową lub zespołową.
Powstanie KKF
Kiedy w latach siedemdziesiątych
minionego stulecia, ówczesny Rektor Akademii, znakomity dyrygent i kompozytor, prof.
Bogusław Madey zwrócił się do mnie z propozycją zostania kierownikiem katedry
kameralistyki, miałem już klarowny obraz jej kształtu i charakteru. Wyraziłem
zgodę pod warunkiem, że będzie to Katedra Kameralistki Fortepianowej, nie zaś
struktura obejmująca problematykę grania zespołowego wszystkich
instrumentalistów. Nie czułem się, bowiem kompetentny do sterowania
kameralistyką zespołów smyczkowych czy dętych. Wprawdzie profesjonalne i
psychologiczne podstawy grania zespołowego są te same dla wszystkich wykonań
nie-solowych, jednakże generalny problem grania zespołowego pianistów ma cechy
nieco odmienne.
Wynika to z prostego faktu, że
pianista, w zasadzie, w całej swej wykonawczej aktywności jest w stanie obyć
się bez udziału wszystkich innych muzyków. Można sobie nawet wyobrazić
pianistę, który osiąga światową renomę, grając wyłącznie solo, sam jeden, bez
udziału jakichkolwiek partnerów, być może z wyjątkiem dyrygenta. Wszyscy inni
wykonawcy, zarówno instrumentaliści (wyłączając grających na instrumentach
klawiszowych) jak i wokaliści, są w ogromnej mierze zależni od udziału pianisty
nie tylko w aktywności koncertowej, ale także w całym procesie kształcenia.
Przygotowanie profesjonalne i
psychologiczne pianisty-kameralisty, artysty, mistrza gry zespołowej, jak i wyposażenie
absolwenta w racjonalny zakres wiedzy i umiejętności potrzebnych do pełnienia
najszerzej pojętej roli pomocniczej dla instrumentalistów i wokalistów, zawsze
uważałem za jeden z kardynalnych obowiązków KKF.
Oddaję w tym miejscu hołd Rektorowi
Akademii, który w lot, niemal bez wahania zrozumiał i zaakceptował ideę Katedry
Kameralistyki Fortepianowej, czyli skrótowo nazywanej KKF i powierzył mi jej
kierownictwo. Muszę wyznać, że z jednym wyjątkiem, wszystkie następne, naczelne
władze Uczelni, wykazały pokrewną postawę zrozumienia i otwartości na nowe
idee, oraz autentyczną życzliwość, co przełożyło się konkretnie na przywrócenie
do istnienia Katedry w 2002 roku, po kilku latach dramatycznej przerwy.
Problemy strukturalne i ideowe KKF
Nie skrywam, że tzw. problemy techniczne, strukturalne, z których
najpierwszym było przemianowanie dwu przedmiotów na Wydziale Fortepianu, czyli
„Nauki akompaniamentu” i „Kameralistyki”, w jeden przedmiot, „Kameralistyka
fortepianowa”, okazały się być zdumiewająco łatwe do zrealizowania. Natomiast
prawdziwym wyzwaniem, okazała się być mentalność części środowiska.
Zakorzenione przez wiele generacji
pojęcie pianisty-solisty, jako wyłącznego artysty grającego na fortepianie i
pianisty nie-solisty, jako zobowiązanego w mniej lub bardziej zakamuflowany
sposób do usługi innym wykonawcom, sprawiało wrażenie skamieliny
nie-do-pokonania. Takiemu pianiście bardzo często odmawiało się jakichkolwiek
praw nie tylko do miana artysty, ale nawet do godziwego miejsca na afiszu.
Nie jest to zresztą zjawisko, które
nazwałbym „osobnicze”, związane wyłącznie ze środowiskiem warszawskim. Ta
skamielina wciąż się panoszy wszędzie, dosłownie wszędzie na świecie.
Konsekwentne kontynuowanie prób jej skruszenia jest wpisane w deklarację ideową
KKF, w dramaturgię jej dnia powszedniego.
Realizowanie podstawy ideowej KKF
Od samego początku kierowania
Katedrą nie miałem alternatywy. Musiałem mówić i realizować swoje poglądy, nie
bacząc na różnie zabarwione reakcje części środowiska, od aprobaty, zdumienia,
aż do niemal irytacji, a nawet śladowej pogardy łącznie. Przełożyło się to na
konkretne, pozytywne rezultaty.
Wspomnę tylko jeden z nich, mam
nadzieję, nie zdradzając w ten sposób „tajemnicy alkowy” Rady Wydziału
Fortepianu UMFC (Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina). Pierwsze głosownie
nad przywróceniem KKF po kilku latach zawieszenia działalności skończyło się
niemal jednogłośnym wynikiem na NIE, z wyjątkiem trójki pianistów-kameralistów,
członków Rady. Następne głosowanie, które od poprzedniego dzieliło kilka lat,
zakończyło się niemal jednogłośnym wynikiem na TAK. Jeśli dobrze pamiętam,
tylko z jednym głosem wstrzymującym.
Nie skrywam, że mimo aktualnej,
formalnej nieobecności na Uniwersytecie, wszystko to było i jest jedną z
najbardziej fascynujących przygód profesjonalnych mojego życia. Ma w niej swój
niezmiernie ważny udział grupa znakomitych entuzjastów, których udało mi się
bez trudu „zainfekować” poglądami i którzy, wolni i niezależni, żarliwie
wspomagają mnie w mych zmaganiach o emancypację i profesjonalną godność
pianisty-kameralisty.
Z respektem wypowiadam się o
środowiskowych „adwersarzach”, ponieważ nasze profesjonalne utarczki wyostrzyły
optykę postrzegania problemu i okazały się, de
facto, autentycznie kreatywne. Aktualne kontakty z nimi napełniają mnie
niezmierzoną radością, ponieważ realizują się w klimacie zrozumienia, ogromnie
sympatycznej komitywy i kreatywnego sojuszu.
Kilka refleksji o
„nauczaniu profesji” i „nauczaniu zawodu” przez KKF.
- Pojęciem profesji obejmuję
wszystkie umiejętności instrumentalne, ogólnie muzyczne, wiedzę
humanistyczną i psychologiczną, czyli w istocie wszystko, co stanowi o
wartości artysty wykonawcy.
- Przez „nauczanie zawodu” rozumiem
głównie przygotowanie do podjęcia konkretnej roli tzw. coacha, współpracującego z teatrami
muzycznymi. Nauczanie to adresowane jest do tych, którzy świadomie i z
wyboru pragną realizować się w takiej roli.
- Kształcenie w zakresie profesji
od zawsze uważałem za kardynalną powinność KKF. Kształcenie zawodowe,
aczkolwiek wchodzi w zakres problematyki KKF, umiejscawiam w okresie
studiów podyplomowych. W moim odczuciu, zarówno sama idea takich studiów
jak i sposób jej realizacji w naszych, krajowych warunkach, wymaga jeszcze
głębokiego zastanowienia.
- Przygotowanie do roli
pianisty-korepetytora uczestniczącego w dydaktyce instrumentalistów i
wokalistów, w zasadzie nie wymaga specjalnego przygotowania, poza
zakodowanym, dożywotnim imperatywem możliwie perfekcyjnego przygotowania
się do grania.
- Generalnie uważam, że w ramach
dotychczasowej formy nauczania realizowanej w KKF, możliwe jest
przygotowanie pianistów-kameralistów zarówno profesjonalne jak i zawodowe.
W bardzo propedeutyczny zakres przygotowania zawodowego mogłyby wchodzić
doroczne seminaria i demonstracja zajęć praktycznych, realizowanych przez
doświadczonych fachowców. Podstawowym warunkiem sukcesu zarówno coacha jak
i pianisty-korepetytora, jest aktywność samych zainteresowanych, połączona
z poczuciem obowiązku bezwzględnego, perfekcyjnego przygotowania się.
- Dla uniknięcia ewentualnych
nieporozumień: "nauczanie zawodu", w żadnej mierze nie jest
jakąś antytezą lub zaprzeczenia ideałom KKF. Całe kształcenie KKF oparte
jest na bazie artyzmu i partnerstwa.
Baza ta, nad której budowaniem i utrwaleniem KKF pracuje przez
wszystkie lata studiów, winna pozostać bazą na całe, artystyczne życie, w
każdym przypadku, kiedy tylko pianista siadać będzie do wykonywania
zespołowego/kameralnego.
Teraźniejszość KKF
Teraźniejszość KKF, jej dzień
powszedni z wszystkimi fascynacjami i dramaturgią, to świadome i konsekwentne
starania o realizację fundamentu ideowego. Dzieje się to jakby w dwu nurtach:
jeden, to sfera organizacyjna, drugi – sfera psychologiczna, czyli mentalność i
świadomość.
Sfera organizacyjna, to tok studiów,
egzaminy, kolokwia, i niezwykle ważne relacje z innymi Wydziałami wykonawczymi,
Instrumentalnym i Wokalnym, dla rozwiązania żywotnego problemu partnerów w
procesie dydaktycznym pianistów. Sfera świadomości, mentalności, to
konsekwentne promowanie idei partnerstwa, od pierwszego spotkania studenta z
graniem zespołowym.
Za bardzo ważne uważam, aby już podczas tego
właśnie spotkania, podjąć próbę uświadomienia studentowi, że wymagania
perfekcji przygotowania utworu zespołowego w niczym nie odbiegają od stawianych
utworom solowym, że w pewnym sensie są nawet powiększone o problemy
psychologiczne i profesjonalne wspólnego kreowania.
KKF czyni starania, aby granie
zespołowe pianistów znalazło się w programach nauczania szkól niższych stopni i
w racjonalnych proporcjach było realizowane równolegle z nauczaniem gry solowej
przez cały okres nauki, od szczebla podstawowego poczynając, na uniwersyteckim
kończąc.
KKF
czyni również starania o zmianę nazwy przedmiotu
„Praca z akompaniatorem”, na „Praca z pianistą” na wydziale instrumentalnym i
wokalnym szkolnictwa muzycznego wszystkich szczebli. Konsekwencje profesjonalne
takiej zmiany przekładają się na mentalność obydwu wykonawców, finalny walor
wykonawczy i postrzeganie przez środowisko. W warszawskim Uniwersytecie
Muzycznym starania te zostały uwieńczone sukcesem.
Idea partnerstwa jest również
konsekwentnie promowana w formie sympozjów, seminariów i kursów mistrzowskich,
poświęconych partnerstwu.
Wspólne występy ze studentami innych
wydziałów wykonawczych, to korzyść profesjonalna wynikająca nie tylko z samych
koncertów, ale w równym stopniu z ich przygotowania z udziałem pedagogów
instrumentalistów i wokalistów. Wybór tematów koncertów inicjowanych przez KKF
a realizowanych w oczywistej współpracy z innymi wydziałami wykonawczymi, np.
muzyka kameralna Krzysztofa Pendereckiego, kameralna muzyka etniczna –
amerykańska, francuska, angielska itd., koncerty monograficzne, np. Hugo Wolf,
Szostakowicz, a nawet kontakt z wcale niełatwą strefą kabaretu i musicalu,
wydają się mieć trudny do przecenienia charakter poszerzający wrażliwość i
świadomość studenta.
Duet uważam za układ, w którym
zawiera się i jest możliwa do zademonstrowania cała podstawa ideowa i
profesjonalna partnerstwa. KKF czyni starania o powołanie stałego, być może
nawet dorocznego konkursu duetów z fortepianem, we wszystkich możliwych konfiguracjach
instrumentalnych i wokalnych (z wyjątkiem duetów fortepianowych).
Katedra podejmuje starania o
zapewnienie warunków profesjonalnego przygotowania pianistów do roli coachów i korepetytorów w kształceniu
instrumentalistów i wokalistów, oraz na potrzeby teatrów operowych. Starania
te, w zasadzie idą w kierunku studiów podyplomowych, ewentualnie magisterskich,
ograniczając się do propedeutycznych sygnałów w okresie i tak już granicznie
napiętego toku studiów. Również, dlatego, że chęć związania swych życiowych
aspiracji z wykonawstwem zespołowym, jest najczęściej decyzją człowieka, który
oswaja się już ze świadomością swych możliwości; generalnie – absolwenta lub
licencjata, rozpoczynającego samodzielną aktywność profesjonalną.
Podejrzewam,
że w sferze mentalnej, psychologicznej, problemy teraźniejszości KKF, jej dnia
powszedniego, nie odbiegają od tych, z jakimi spotykają się ci wszyscy, którzy
podejmują próby realizacji idei nowych, różniących się od zastanych. Znane
powszechnie powiedzenie, że diabeł tkwi w szczegółach, również i w
rzeczywistości KKF znajduje swoje potwierdzanie. Jako antidotom, zwykle
przywołuję angielskie przysłowie, które mówi, że „Lepszy diabeł, którego znasz,
niż ten, którego nie znasz. (Better the
devil you know, than the devil you don’t know.). Tym diabłem w sytuacji kameralistyki
fortepianowej jest zakorzenione głęboko w świadomości części środowiska i
obrośnięte wieloma pejoratywnymi konotacjami pojęcie relacji
solista-akompaniator pomiędzy wykonawcami.
Prognozy KKF
Rozważania o dniu jutrzejszym KKF są
ściśle związane z prognozowaniem przyszłości sztuki w ogóle, w tym, przyszłości
muzyki. Moim zdaniem, przewidywania te nawet, jeśli tylko w niewielkiej części
mają szanse na zwieńczenie sukcesem, w żadnej mierze nie powinny hamująco
wpływać na próby urzeczywistniania fundamentalnych idei Katedry, szczególnie w warunkach
dziejącego się dnia powszedniego.
Osobiście, spoglądam w przyszłość
bez obaw, opierając się na nieśmiertelnym, hipokratesowskim „Ars longa, vita brevis”. Wierzę głęboko,
że sztuka jest niezniszczalna, ponieważ potrzeba piękna, poezji, muzyki,
przynależy do najbardziej żywotnych potrzeb duchowych człowieka.
Bez obaw spoglądam również na
przyszłość konkretnej rzeczywistości muzyki i muzyków. W zalewie szmiry,
tandety i innych medialnych fast-foodów,
niezagrożona wydaje się być dziedzina wielkiej sztuki i wykonawczych,
mistrzowskich arcydzieł. Przecież nawet już teraz, doskonałe wykonania
przyciągają do sal koncertowych i widowni operowych rzesze złaknionych piękna
wdzięcznych odbiorców, zwykle bez nadzwyczajnych zabiegów promocyjnych i
marketingowych a nawet, upowszechnieniowych.
Stąd też moje przekonanie i jasno
sprecyzowany postulat, żeby wyższa uczelnia artystyczna, nigdy nie rozstawała
się z dominantą swej powinności, jaką jest zaszczepienie w mentalności młodych
ludzi troski o sztukę, o możliwą do osiągnięcia indywidualną perfekcję, i w
równym stopniu, o wewnętrzny imperatyw dożywotniego doskonalenia się
The Collaborative Performer
W angielskojęzycznej, szczególnie amerykańskiej
strefie kulturowej, pojawiło się w ostatnich latach pojęcie The Collaborative Pianist, „współpracujący pianista”, które
zaczyna powoli zastępować dotychczasowe określenie „akompaniator”. Określenie to, aczkolwiek samo w sobie
pozytywne i nawet, postępowe, wydaje się jednak wciąż bliższe klimatowi
pianistycznej usługi. W sferze partnerstwa, zdecydowanie preferuję bardziej
adekwatne, używane przeze mnie określenie The
Collaborative Performer, „współpracujący wykonawca”. Bowiem podczas wspólnej realizacji utworu przez pianistę i
instrumentalistę lub wokalistę, do współpracy zobowiązani są obydwaj wykonawcy,
nie tylko pianista. W równym stopniu pianista partneruje instrumentaliście, jak
i instrumentalista partneruje pianiście. Gwoli uzasadnienia wspomnę tu przykład
początku Sonaty Wiosennej, kiedy przez pierwsze 10 taktów pianista „akompaniuje
skrzypkowi”, ale przez następne 15, to skrzypek „akompaniuje pianiście”.
Potrzeba odwzajemnionego partnerowania jest czymś ewidentnym we wszelkim
wykonaniu zespołowym, wliczając w to utwory na głos i fortepian. KKF uważa za
swoją naturalną powinność uświadamianie tej prawdy nie tylko podopiecznym
pianistom, ale również, współpracującym z nimi partnerom, oczywiście z zachowaniem
najwyższych oczekiwań taktu i kultury. Może właśnie, dlatego, gdyby trzeba było
zamknąć w dwu słowach cel istnienia KKF, byłyby to: „Nauczanie partnerstwa”.
Unikatowość KKF
KKF nie jest oczywiście jedyną na
świecie instytucją zajmującą się graniem zespołowym pianisty. Praktycznie, w
każdej wyższej uczelni muzycznej istnieje jakaś oddzielna struktura zajmująca
się tą dziedziną.
Jednakże to, co zdecydowanie
wyróżnia KKF i stanowi o jej unikatowości, jest przynależność do wydziału
(fakultetu, departamentu) fortepianu. Katedra fortepianu solowego kształci
artystę gry solowej, co wydaje się być czymś oczywistym; KKF – kształci artystę
gry zespołowej, co stanowi ewidentne novum.
Te dwie katedry działają w klimacie równości. Jest to zjawisko bez precedensu.
Jestem głęboko przekonany, i mam na
to dowody – niestety niemożliwe do przedstawienia na papierze, – że realizowane
przez KKF nauczanie partnerstwa - przygotowanie podstawy profesjonalnej i, co
ogromnie ważne, psychologicznej, jest możliwe w okresie studiów wszystkich
młodych ludzi, w równej mierze wyposażonych szczodrze przez naturę jak i tych,
których los obdarzył skromnym talentem. Zapewnienie bazy profesji i świadomości
uważam, jak już wspomniałem, za najbardziej istotną powinność kształcenia. Ale
wartościowe funkcjonowanie w zawodzie, przydatność profesjonalna dla całej
rzeszy instrumentalistów i wokalistów, również wspiera się o partnerski
fundament.
Prognozowanie o przyszłości KKF
Prognozowanie o przyszłości KKF
związane jest także nierozerwalnie ze zmianami pokoleniowymi. Nie jestem w
stanie przewidzieć, co nasi wychowankowie uczynią z wiedzą, w którą są
aktualnie wyposażani. Jaką część zachowają i będą kontynuować, jaką odrzucą, jak
potoczy się ewolucja i postęp, co z mądrością dnia dzisiejszego zrobi
dramaturgia jutra. Niemal pewne wydaje się być jedynie przekonanie o niezniszczalności
sztuki i o walorze idei partnerstwa.
Istnienie KKF jest także żywym
dowodem możliwości urzeczywistnienia wspomnianych w tym eseju idei. Klimat
partnerstwa, na którym opiera się kształcenie w kameralistyce fortepianowej,
przekłada się na bliską entuzjazmowi reakcję młodych ludzi. Żywię nadzieję, że
zmieniające się pokolenia sterujące KKF będą strzec tego entuzjazmu.
Relacja pomiędzy duchem i materią
Jak już wspomniałem, pojęcia
artyzmu, sztuki, partnerstwa, mentalności i pokrewnych postrzegam, jako
należące do dziedziny ducha, a sprawy dotyczące wykonywania konkretnego zawodu,
coacha, pianisty-korepetytora czy „zawodowego akompaniatora” - do sfery
materii. W tym kontekście, klimat, w którym głównie realizuje się KKF, bez
wątpienia przynależy do sfery ducha.
I tu natychmiast pojawia się
odwieczny problem relacji pomiędzy duchem i materią. Dla mnie osobiście, siła
sprawcza ducha jest ogromna. To ona napędza rozwój i postęp, to dzięki niej padają bariery
ograniczające wolność, na małych, lokalnych poczynając, na wielkich, w rodzaju powstania
„Solidarności” lub upadku Muru Berlińskiego, kończąc.
Dlatego, prognozy o przyszłości
kameralistyki fortepianowej generalnie a KKF w szczególności, wydają się mieć
koloryt optymistyczny, wsparty przekonaniem o finalnym triumfie idei
partnerstwa, o możliwości pokonania oporu materii, również tej, jaką jest wciąż
głęboko zakorzeniona w sporej części środowiska akompaniatorska mentalność.
Ostatnim akordem tego rozdziału
niech będzie przypomnienie nadrzędnego celu KKF, jakim jest wyposażenie
absolwenta-pianisty w profesjonalną i psychologiczną podstawę grania zespołowego,
wychowanie w duchu partnerstwa oraz świadomości bycia artystą, który swym
talentem - tym „dobrem powierzonym” i nabytymi umiejętnościami, ma spełniać
powinność służenia Sztuce.
Epilog
Zarzut powtarzania problemów
Podejrzewam, że PT (Pleno Titulo).
Czytelnik może próbować zarzucić mi powtarzanie problemów, przywoływanie tych
samych już wcześniej sygnalizowanych pojęć, sformułowań, itp. Bronię się! Moje
refleksje nie mają cech podręcznika ani wykładu metodycznego. Raczej chciałem
nadać im charakter jakby utworu muzycznego w swobodniejszej formie. Bo czyż nie
wraca się w wielu kompozycjach do już wcześniej pokazanych tematów, za każdym
razem w nieco odmiennym kształcie i kontekście, niekiedy w klimacie ostinata?
Już nawet nie wspomnę o idei Leitmotivu. W Finale chciałem również
zapisać kilka luźnych refleksji, tylko pozornie niezwiązanych bezpośrednio z
nauczaniem grania zespołowego i partnerstwa.
Ubolewanie z powodu
konieczności używania terminu „podopieczny”.
Pragnę także usprawiedliwić się z
trochę nieporęcznego terminu „podopieczny”, którego zmuszony jestem niekiedy
używać zamiast naturalnego „uczeń”, „student”. Niestety, niektóre
uniwersyteckie środowiska pedagogiczne pianistów-solistów, kategorycznie
sprzeciwiają się używaniu terminu uczeń/student przez pedagoga grania
zespołowego i partnerstwa twierdząc, że jest to przywilej zarezerwowany
wyłącznie dla pedagogów gry solowej. Nie wnikam ani w słuszność ani w klimat
tego twierdzenia. Po prostu, staram się go respektować.
Zarzut braku
bezpośredniego nauczania interpretacji.
Spodziewam się też zarzutu, że brak
jest w tekście refleksji traktujących jakby bezpośrednio o nauczaniu
interpretacji i piękna. Jest to niewątpliwie skutek osobistego postrzegania
tych pojęć. W moim pojmowaniu, profesja wykonawcy to zjawisko złożone nie tylko
z wielu informacji i umiejętności par excellence muzycznych lub ściśle
instrumentalnych, lecz również przynależących do wiedzy o życiu, do edukacji,
najszerzej pojętej kultury, zwyczajnej kindersztuby, psychologii i filozofii,
nawet marketingu i socjotechniki. Agogika, artykulacja, dynamika, elementy
wiodące i wtórujące, rytm, melodia, nawet timing i narracja, dają się
sprecyzować i niemal jednoznacznie określić. W moim odczuciu, profesja ma charakter
jakby konkretny. Podejmuję się nauczyć jej stosunkowo łatwo każdego, nawet
najskromniej wyposażonego w zdolności.
Natomiast
interpretacja, piękno, to materia niewiarygodnie delikatna. W moim postrzeganiu
przynależy do świata ducha, abstrakcji, mentalności, myśli i uczuć. Jest to
teren, na którym partnerstwo pomiędzy mistrzem i czeladnikiem jest wystawiane
na trudną próbę, a egzaminowanym jest najczęściej nie czeladnik, lecz mistrz.
Nie skrywam, że moją największą troską od zawsze było ośmielenie młodego
człowieka, aby odważnie realizował swoją interpretację i poczucie piękna, nie
lękając się popełnienia błędu, ani konfrontacji z moją interpretacją i moim
poczuciem piękna. Nauczanie ich postrzegam, bowiem nie, jako proste
przekazywanie informacji o estetyce, historii sztuki, możliwie kompletnej
wiedzy humanistycznej, ale nade wszystko, jako dialog, fascynujące kreowanie
człowieka i artysty. Tu właśnie jest miejsce na wspomnienie sokratesowskiej
refleksji, że „pedagogika,
to sztuka akuszerii, pomoc w narodzinach innej osobowości”.
Gwoli uniknięcia ewentualnych
nieporozumień w materii dotyczącej relacji z podopiecznymi pragnę z całą mocą
podkreślić, że ani nie zostawiam osamotnionych ani nie obserwuję z dystansu ich
samodzielnych poczynań. Wbrew pozornym wnioskom, które ewentualnie możnaby
wyciągnąć z lektury refleksji, troszczę się o ich losy nie tylko, jako cicerone
w świecie Sztuki i profesji, lecz również asystuję dojrzewaniu, pełnemu
trudnych wyborów, niepokojów, i wszelkiego rodzaju katarakt. Niewątpliwie,
wierny sobie, staram się jedynie być daleko od klimatu nadopiekuńczości i
nadinterwencji. Pomny jestem także ostrzeżeń z prześlicznej bajki o kurze
doglądającej swoich piskląt, pośród których znalazły się przypadkiem również
młode kaczęta. Uśmiechniętym memento jest wyobrażenie sobie zdumienia
biednej opiekunki, która z przerażeniem patrzy na niesforne dzieci odpływające
bezpiecznie na zgubne dla niej samej głębiny.
Przed i po występie
Jestem przekonany, że dla
osiągnięcia perfekcji profesjonalnej, refleksje z różnych dziedzin ludzkiego
doświadczenia, mogą okazać się być nieoczekiwanie więcej niż przydatne i
potrzebne. Jedna z takich refleksji przynależy do socjotechniki. Chociaż nie dotyczy
bezpośrednio wykonania, jest z koncertowaniem związana. Otóż, według mnie,
występ nie ogranicza się wyłącznie do grania, lecz zaczyna się już w momencie
ukazania się wykonawcy na estradzie, a kończy, wraz z wyjściem ostatniego
gościa z garderoby, czy jak to się w wielu krajach nazywa, z Green Roomu.
Wydaje mi się, że znakomita większość słuchaczy nie przychodzi na koncert dla
oceniania wykonawcy – od tego są krytycy, pedagodzy i ewentualnie, wyrafinowani
melomani - lecz dla przeżycia czegoś pięknego, dla wzruszenia. Słuchacz zaczyna
reagować od razu na ukazanie się artysty, na sposób, w jaki zbliża się do
instrumentu, jak z nim postępuje zanim rozpocznie właściwą grę. Happening już
trwa. Po występie, niektórzy słuchacze pragną znaleźć się blisko wykonawcy.
Przychodzą do garderoby nie tylko, dlatego, żeby kurtuazyjnie coś miłego
powiedzieć artyście, ale również, żeby go z bliska zobaczyć, spojrzeć mu w
oczy, dotknąć jego dłoni, usłyszeć głos. Wydaje mi się, że to wszystko
przynależy do całości spektaklu ofiarowanego słuchaczowi. Dlatego nie waham się
powiedzieć, że słuchacz, który pojawia się po występie w Green Roomie,
zasługuje na potraktowanie go ze szczególnym rodzajem atencji. Wielki Artur
Rubinstein również w tej dziedzinie był mistrzem. W sposób unikatowy potrafił
sprawić, aby nawet najbardziej anonimowy słuchacz mógł odnieść wrażenie, że na
tą krótką chwilę artysta jest cały dla niego. Sam kiedyś w Paryżu byłem takim
anonimowym słuchaczem, jednym z wielu dziesięciu oczekujących w kolejce przed
garderobą Mistrza.
Relacja uczeń- mistrz
bezpośrednio po występie.
W tym miejscu chciałem podzielić się
refleksją związaną z relacją uczeń – mistrz, bezpośrednio po występie. Otóż w
moim przekonaniu, po zejściu z estrady, z tej wielkiej i z tej szkolnej, wykonawca
znajduje się w szczególnym stanie ducha. Jest bezbronny, ekscesywnie wrażliwy,
czasami szczęśliwy, niekiedy udręczony. Oczekuje wielkiej delikatności, jakby
ochrony, oraz czasu, żeby się trochę wyciszyć. Wydaje mi się, że najgorsze, co
może go spotkać, to usłyszenie od pedagoga krytycznej, zwłaszcza negatywnej
opinii nawet, jeśli byłaby uzasadniona. Zawsze staram się więc po występie
pokazywać moim podopiecznym twarz życzliwą, uśmiechniętą. Krytyczna analiza
występu odbywa się dopiero nazajutrz, albo jeszcze później. W pamięci pozostała
mi na zawsze wizyta, zresztą nie mojego pedagoga, sławnego i wielce
zasłużonego, który niemal od progu garderoby zaczął mnie napastliwie krytykować
i pouczać. Natychmiast, jakby odruchowo, poprosiłem go tyleż delikatnie, co
zdecydowanie, żeby zostawił mnie samego.
Przygotowanie zespołu
do wyjścia na estradę.
W wykonawstwie zespołowym sposób
wyjścia na estradę i przygotowania do grania wydaje się mieć niebagatelne
znaczenie. Strojenie instrumentów może być czynnością bardzo dyskretną, wręcz
elegancką albo stać się czymś zgoła nieprzyjemnym, nawet z lekka irytującym.
Namawiam podopiecznych, żeby ewentualnie skorzystali ze sposobu, który sam
wielokrotnie stosowałem. Po prostu, żeby oszczędzić publiczności słuchania dość
niemiłego jęczenia na strunach, w miarę możności dostroić instrumenty do
fortepianu przy pustej jeszcze widowni Jedynie, tuż przed rozpoczęciem grania,
dyskretnie sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. I jeszcze drobna uwaga o
podawaniu „a” przez pianistę. Są rozmaite sposoby zależne od preferencji i
ustalenia z instrumentalistami. Niektórzy proszą tylko o jeden dźwięk, inni o
akord durowy, molowy, septymowy lub nonowy. Ale jest tylko jeden sposób
bezwzględnie obowiązujący pianistę. Podany dźwięk musi być bardzo piękny,
zaśpiewany, zamiast jakiegoś przypadkowego stuknięcia w klawisz. Najczęściej
stosowałem jeszcze pedał, dla lepszej słyszalności alikwotów. Sugeruję również,
żeby wybór momentu podawania „a” odbywał się w porozumieniu z instrumentalistami
i wyłącznie na ich życzenie.
Socjotechnika i
marketing.
Bez żadnej hipokryzji dzielę się
refleksjami ze sfery socjotechniki, lub zgoła marketingu. Wydaje mi się, że
zjawisko to nie przynależy wyłącznie do współczesności. Jeśli dobrze sobie
przypominam, wielu geniuszów w przeszłości, z Wagnerem na czele, dość
zdecydowanie zabiegało o swoje miejsce na, umownie nazwanym, rynku. Aktualnie,
robią to za nich impresariowie i agenci od PR, czyli Public Relations. W
sprawach związanych bezpośrednio z graniem namawiam, aby każdy, nawet młody
wykonawca miał w repertuarze jakiś choćby jeden krótki recital, w każdej chwili
gotowy do wykonania, nawet bez rozegrania. W przypadku polskiego pianisty,
posiadanie urozmaiconego mini-recitalu chopinowskiego, z Mazurkami, Polonezem czy
Rewolucyjną, uważam wręcz za nieodzowne. Ze zrozumiałych względów oczekuje się
przecież od niego dzieł Chopina, o których zagranie może np. poprosić
przypadkowo obecny jakiś Sol Hurok. Dość niezręcznie byłoby wtedy powiedzieć,
że zagrać, owszem mogę, bardzo proszę, ale najpierw muszę iść do domu
poćwiczyć. Nie wymyśliłem tej sytuacji. Zdarzyło mi się, że owocem mini
recitalu właśnie w takich, po trosze towarzyskich warunkach, były tournées w
Italii i Kanadzie.
Oczekiwania wobec
polskiego artysty.
Słowo o szczególnych oczekiwaniach
wobec polskiego artysty. Ilość naszych uznanych w świecie twórców trudno byłoby
porównać z liczbą niemieckich, rosyjskich, francuskich czy włoskich, których
utwory znajdują się w repertuarze wszystkich wykonawców świata. Niemniej,
uważam za rodzaj powinności pokazywanie w świecie rodzimej twórczości. Miałem
wielkie szczęście uczestniczyć w występach wspaniałych partnerów na najbardziej
prestiżowych estradach świata, we Wiedniu, Paryżu, Londynie, w nowojorskim
Lincoln Center, w których jeśli nie wyłącznie, to w rozsądnych proporcjach
znajdowały się polskie utwory. Zawsze przyjmowane z podziwem pomieszanym z
niedowierzaniem, często w klimacie sensacyjnego odkrycia. Z polskim repertuarem
pianistycznym oraz wokalnym i instrumentalnym z towarzyszeniem fortepianu, nie
ma przecież problemu. Gorąco także namawiam pracujące ze mną zespoły, aby
włączały do swych programów Trio Chopina, Kwintet Zarębskiego czy Bacewiczówny.
„Jak pani to pięknie
zagrała!”
Zawsze traktowałem moich podopiecznych
ze świadomością, że nie stanowią jakiegoś jednolitego bloku, lecz są strukturą
złożoną z wielu elementów. Zmiana jednego elementu może spowodować trudne do
przewidzenia reakcje w osobowości. Jednym z najbardziej niezwykłych doświadczeń
był przypadek studentki, bardzo skromnie wyposażonej w zdolności, najwyraźniej
przepełnionej kompleksami na tle swojej urody, a właściwie jej deficytu, po
prostu, takiej jakby zabiedzonej. Podczas pracy nad Kwintetem Brahmsa, zagrała
na swej wiolonczeli kilka taktów „elementu wiodącego” w sposób rzeczywiście
bardzo udatny. Spontanicznie zawołałem, oczywiście wobec całego zespołu: „Jak
pani to pięknie zagrała!”. W odpowiedzi, łzy popłynęły z jej oczu a z ust,
słowa: „Panie profesorze, jeszcze nikt nigdy mi czegoś takiego nie
powiedział!”. Nie skrywam, że się nieco wzruszyłem. Po tym wydarzeniu młoda
dama zaczęła zmieniać się dostrzegalnie. Przychodziła na wykłady atrakcyjnie
ostrzyżona, z makijażem, ciekawie ubrana i o dziwo, naprawdę lepiej grała.
Wydaje się, że te kilka usłyszanych słów, wpłynęło dość istotnie na jej dalsze
życie.
Wspominam o tym, ponieważ granie
zespołowe od grania solowego odróżnia prosty fakt, że granie solowe, jak wynika
z nazwy, dzieje się w samotności. Granie zespołowe, dzieje się z bezpośrednim
udziałem drugiego człowieka, lub ludzi. Grający solo, może wytworzyć wokół
siebie rodzaj kokonu, w którym gra na własny rachunek, sam przeżywa swoje
prawdy i ideały. Dla solisty, wykonanie jest jego własnym, prywatnym dobrem. W
wykonaniu zespołowym, dobro zawsze jest wspólne. I to jest, w moim odczuciu,
jedna z fundamentalnych różnic pomiędzy graniem solowym i zespołowym.
„Granie
intencjonalne”
Granie zespołowe może też stanowić
skuteczne antidotum na „granie intencjonalne”. Tzn. wtedy, kiedy wydaje mi się,
że gram piano i legato, plastycznie i wielobarwnie, tymczasem, efekt bywa
zaskakująco mizerny. Przed bardzo wielu laty, po zakończeniu profesjonalnego
nagrywania w studio radiowym ze zdumieniem usłyszałem, że rezultatem moich
wysiłków było wykonanie płaskie, monotonne, w jednej, zawężonej dynamice. Ten
poważny sygnał zwrócił mi uwagę właśnie na konieczność poświęcenia większej
uwagi realnej, jakby z zewnątrz słuchanej dynamice i artykulacji.
Partner pierwszym
słuchaczem.
Partnerzy w graniu zespołowym są
wzajem swoimi pierwszymi słuchaczami i, w pewnym sensie, sędziami. Grający solo
może słuchać tylko siebie; grający w zespole, musi, oprócz siebie, słyszeć
swojego partnera, z wzajemnością uczestniczyć w jego narracji, w kreowaniu
wspólnej dramaturgii. Gorąco namawiam podopiecznych, aby sygnalizowali
partnerom nie tylko jakieś przypadkowe a niedostrzeżone wcześniej błędy, ale
również spełniali wzajemne oczekiwania, zwłaszcza w kreowaniu dramaturgii.
Użyłem z całą świadomością określenia „wzajemnie”, ponieważ jestem przekonany,
że spełnianie oczekiwań partnera nie jest wyłącznym obowiązkiem pianisty.
Również partner pianisty ma obowiązek spełniania jego oczekiwań. Interakcja
partnerska jest, moim zdaniem, niesłychanie żyznym terenem dla wszelakich dóbr psychicznych.
Jest równocześnie ciągłym egzaminem nie tylko dla walorów profesjonalnych, lecz
w równym stopniu dla uniwersalnych wartości człowieka, jego mądrości i kultury
bycia razem. Tak właśnie, może nieco idealnie, wyobrażam sobie autentyczne,
muzyczne partnerstwo.
Język włoski (oznaczenia muzyczne)
Kilka
słów o języku włoskim. Język ten jest właściwie międzynarodowym językiem
muzyków, ponieważ przeważająca większość oznaczeń interpretacyjnych zapisana
jest właśnie w nim zapisana. Wbrew powszechnej, fałszywej opinii, język włoski
jest bardzo precyzyjny, prawdopodobnie o wiele bardziej, niż np. angielski. Z
pewną irytacją zauważam częste rozumienie oznaczeń włoskich w sposób jedynie
przybliżony. Przykładem niech będą oznaczenia forte, ritardando, ritenuto
i rallentando. Do rzadkości należy podawanie przez pytanych
prawdziwego znaczenia słowa forte, jako „silny”, „mocny”, „silnie”, a
nie – „głośno”; ritardando i ritenuto rozumiane są najczęściej,
jako „zwalnianie”. A przecież ritardando oznacza „opóźniając”, ritenuto
- „powstrzymując”, a jedynie rallentando oznacza „zwalniając”. Dla mnie
różnice te są bardzo istotne. Zdecydowałem się poruszyć ten problem w
kontekście grania zespołowego. Dla solisty, dezynwoltura i nonszalancja
towarzysząca realizacji oznaczeń, jest sprawą prywatną, za którą sam jeden
ponosi odpowiedzialność. W graniu zespołowym, rozumienie oznaczeń jest sprawą
wspólną, jak wspólną jest odpowiedzialność za wszystko, co zespół realizuje.
Problem ten sygnalizuję podopiecznym, namawiając ich do nieustannego uczenia
się obcych języków, w tym koniecznie włoskiego.
Próby akustyczne przed występem.
Refleksja
o akustyce. Powszechnie uważa się za konieczne i bardzo przydatne próbowanie
akustyki sali, w której ma się występować. Nie podzielam tej opinii. Uważam
nawet, że próba akustyczna może być myląca, wręcz szkodliwa. Ma to związek z
obecnością słuchaczy. Jeśli sala jest wypełniona nawet tylko w niewielkim
stopniu, akustyka potrafi zmienić się drastycznie. Instrumenty brzmią zupełnie
inaczej przy pustej i pełnej sali. Inne są też relacje dynamiczne pomiędzy
partnerami. Nie neguję oczywistej potrzeby próby w sali przed występem, głównie
dla zapoznania się z jej wyglądem, kształtem estrady, ustawienia instrumentów,
poznanie wejścia i wyjścia, oraz dla pianisty, choćby minimalnego
zaprzyjaźnienia się z nieznanym fortepianem. Zamiast zakodowanych relacji
dynamicznych, dla uniknięcia niespodzianek, z całym przekonaniem sugeruję
przyjęcie postawy gotowości natychmiastowej adaptacji i korekty, zależnych od
dziejącej się sytuacji akustycznej. Ta postawa, w moim pojmowaniu, obowiązuje w
graniu zespołowym zawsze i wszędzie. I jeszcze taka drobna refleksja z
przymrużeniem oka. Być może nieco złośliwie zauważyłem od dawna, że jeśli prosi
się kogoś o asystę podczas próby w sali koncertowej, dla instrumentalisty i śpiewaka,
fortepianu niemal zawsze będzie za dużo; dla pianisty - najczęściej fortepianu
jest za mało.
Dobór przykładów muzycznych
Nie dokonałem jakiegoś specjalnego
wyboru lub selekcji cytowanych w Rapsodii przykładów muzycznych. Są to,
po prostu, pierwsze z brzegu, jakie mi przyszły na myśl. Takich przykładów
mógłbym podać niemal nieograniczoną ilość. Opisane, bowiem przez mnie
refleksje, dotyczą właściwie każdego utworu nie-solowego. Podejmuję się
nauczenia fundamentu partnerstwa na każdym takim utworze. Mój pogląd jest w
dość zdecydowanej opozycji wobec popularnych w niektórych środowiskach i
krajach tendencji, żeby uczyć wielkiej ilości pieśni, sonat, triów i wszystkich
innych możliwych układów. Osobiście, zdecydowanie preferuję idę probierza,
przykładu. Uważam, że korzystniej jest opracować jeden, lub kilka utworów, jako
rodzaj wzorca, który ma szansę pozostać w wyposażeniu profesjonalnym i być
przydatnym w realizowaniu partnerstwa. Również, dlatego, aby przy opracowywaniu
kolejnych utworów mogła się rozwinąć inicjatywa wykonawcy, wolna od
permanentnej interwencji opiniującego profesora, zwalniającej młodego człowieka
z aktywności i odpowiedzialności za własne granie.
„Nauczyciel” i
„profesor”
Słowo o „nauczycielu” i
„profesorze”. Pojęcia te rozróżniam bardzo wyraźnie. W wielkim uproszczeniu, w
relacji nauczyciel - uczeń, zwykle nauczyciel jest aktywny, uczeń - raczej
pasywny, jest jakby uczony przez pedagoga. W relacji profesor - uczeń, relacje
się istotnie zmieniają. Teraz aktywny winien być uczeń a profesora postrzegam raczej,
jako doradcę, konsultanta, mistrza. Wielokrotnie, w swej nadopiekuńczości,
niektórzy profesorowie nie bardzo mają ochotę wyjść z roli nauczyciela i
prowadzą za rękę swych podopiecznych często aż do emerytury. Nie własnej, tylko
ucznia. Zastanawiam się niekiedy, czy „nauczyciele” w ogóle powinni być profesorami
na szczeblu akademickim?
Uniwersytecka relacja
mistrz-uczeń
Mój styl pracy z podopiecznymi zawsze
bazował właśnie na wspomnianej, uniwersyteckiej relacji mistrz – uczeń, której
istotnym fundamentem są wskazania dotyczące partnerstwa, dialogu, współpracy.
Skala tego partnerstwa zawierała się pomiędzy totalną niemożnością porozumienia
się, aż do kreatywnej, bezproblemowej wspólnoty myślenia. Dotyczyło to nie
tylko młodych ludzi wybitnie utalentowanych, ale również tych skromniej
wyposażonych. Rekompensatą za tą śmiałą, być może niezbyt popularną postawę,
była zawsze - odważam się to powiedzieć, łatwo dostrzegalna satysfakcja i
radość młodego człowieka ze zrobienia kroku o własnych siłach, z dokonanego
przez siebie wyboru estetycznego. Te refleksje dotyczą wprawdzie każdego
wykonawcy, ale – według mnie – są szczególnie ważne w graniu zespołowym. W
graniu tym, bez natychmiastowej oceny swej roli i kontekstu, w jakim się
uczestniczy w pracy nad wykonaniem, rzeczywiste partnerstwo i kreowanie są
trudne do wyobrażenia.
Refleksje o grzechu i
błędzie
Ogólne refleksje o grzechu i
błędzie. Otóż, w moim odczuciu, obydwa są nierozdzielnie związane ze
świadomością. Człowiek nieświadom błędu i grzechu, de facto jakby ich
nie popełniał. Natomiast, jeśli wie, że tkwi i brnie w błędach, jeśli wie, że
do wykonania musi się rzetelnie przygotować, a nie robi tego z wyboru,
„grzeszy” wobec sztuki, partnerów i siebie samego. Wszystkich moich
podopiecznych staram się zawsze ustrzec od tych grzechów, głównie przez
wyrobienie w nich dożywotniego, bezwzględnego imperatywu doskonałego
przygotowania się.
Dwa aspekty pojęcia
błędu
A błąd? Widzę dwa aspekty pojęcia
błędu. Pierwszy, to konkretny, zwyczajny, kiedy po prostu, coś się wadliwie
robi. Drugi, psychologiczny, łączy się z uczuciem lęku przed popełnieniem
błędu. Niekiedy wydaje mi się, że lęk ten jest groźniejszy od samego błędu. Nie
są wolni od niego ani ci, którzy uczą ani ci, którzy są uczeni. Zapomina się
często, że błądzenie jest chyba naturalnie wliczone w koszty związane z
postępem i rozwojem, z uczeniem się. Błędy popełniane przez innych są ważnym sygnałem,
czego należałoby unikać, a błędy popełniane przez siebie samego, uczą mądrości
i skuteczności działania. Wszak Errare humanum est. Świadomość tego
chroni przed popadnięciem w depresję i destruktywne zwątpienie, w znacznym
stopniu neutralizuje wspomniane uczucie lęku, daje szansę pozytywnej
wyrozumiałości i odrobiny zwyczajnego, ludzkiego pobłażania, również dla
własnych niedoskonałości. Lęk przed popełnieniem błędu przestaje być czymś
paraliżującym i unieruchamiającym zwłaszcza w działaniu, jak to nazywam, na
własny rachunek. Zachęcając do samodzielnych prób uświadamiam podopiecznym, że
chyba nie ma, nie było i nie będzie na Ziemi człowieka, który od pierwszego
razu robiłby coś doskonale i bezbłędnie. W graniu zespołowym, kiedy błędy
popełniane są przy świadkach, co jest źródłem dodatkowego stresu, stosunek do
błędów własnych i błędów partnera, oczekuje szczególnego potraktowania.
Siedem „Grzechów głównych” grania
zespołowego
Jako jeden z ostatnich akordów
Epilogu proponuję coś w rodzaju katalogu „Siedmiu grzechów głównych” grania
zespołowego.
W moim postrzeganiu, istnieją dwa
zestawy sygnałów, czy jak je można nazwać, przykazań, które w założeniu
przynajmniej mają stanowić podstawę udanego zbiorowego bycia razem. Są to
Dekalog i właśnie lista „Siedmiu Grzechów Głównych”. Niezależnie od ich
kontekstu religijnego, stanowią rodzaj memento, którego nie powinno się tracić
z pola widzenia. W założeniu, mają szanse, by współistnienie uczynić udanym,
kreatywnym, zwyczajnie, po prostu ludzkim. Może od razu warto uświadomić sobie,
że ich realizacja potrafi również przebywać w sferze marzeń, jeśli nie utopii.
W moim prywatnym Dekalogu, a raczej
„Dodekalogu”, zawarłem listę fundamentalnych wartości, które mają szansę
tworzyć udane partnerstwo. Wydaje mi się, że lista zatytułowana „PARTNERSTWO.
Wyjaśnienie pojęcia”, nie oczekuje jakiegoś dodatkowego komentarza i
poszerzenia wypowiedzi. Wprawdzie są to refleksje osobiste, ale, w zasadzie,
ich treść nie powinna budzić wątpliwości.
Zdecydowanie nieco szerzej chcę
zająć się wypowiedzią o „Siedmiu Grzechach Głównych” grania zespołowego. Mam
nadzieje, że mogą stać się bardziej przydatne komuś poszukującemu konkretnych
wskazań profesjonalnych.
Oto one:
Grzech
pierwszy. Być może najgroźniejszy, to niedostatek przygotowania utworu.
Wbrew dość powszechnemu przekonaniu, utworu zespołowego nie da się wykonać po
kilku zaledwie przegraniach, albo zgoła a
vista; tzn. można, jak to niestety robi sporo wykonawców. Ale wykonanie
takie, według mnie, nie wykracza wtedy poza tandetę, taki muzyczny fast food.
Obowiązek doskonałego przygotowania się winien
być dożywotnio zakodowany w mentalności każdego wykonawcy, bez względu na to,
czy gra sam, czy w zespole, czy jest wyposażony w talent ogromny, czy tylko w
skromne zdolności.
Kreacje pianistyczne w rodzaju
Giesekinga, grającego Pieśni Mozarta wespół z Elizabeth Schwarzkopf, albo
Alicji de Larrocha w Pieśniach de Falli z Victorią de los Angeles, są żywym
dowodem, jak wielkim może być granie pianisty ze śpiewakiem. Schwarzkopf
opowiadała zresztą, jakie niezapomniane wrażenie zrobiła na niej długa,
kilkutygodniowa praca Giesekinga nad pianistycznym przygotowaniem tychże Pieśni
Mozarta.
W przypadku pianisty, działa tu być
może jakiś popularny pogląd, że nad utworami solowymi, pracuje się często
latami, nawet nad tak pozornie nieskomplikowanymi fakturalne, jak Chopinowskie
Mazurki. Może ma to związek z graniem z nut? Chociaż, dość trudno jest mi w to
uwierzyć, ponieważ tych tzw. „akompaniamentów”, można się również nauczyć na
pamięć naprawdę szybko i podjąć wspólnie z partnerem decyzje o graniu ich na
pamięć. Tak, tak, wspólnie z partnerem, ponieważ decyzja o graniu na pamięć
utworów zespołowych musi być w wspólna. Partner może np. prosić o partnerowanie
mu z nut, ponieważ czuje się wtedy bezpieczniej, zwłaszcza w wypadku
zdarzających się przecież dystrakcji.
Jestem doprawdy głęboko przekonany, że
tzw. akompaniowanie z nut lub na pamięć, jest drastycznie inne. Pianista
grający na pamięć ma wiele wymiernych szans na lepsze i bardzie skuteczne
skupienie się nad dźwiękiem fortepianu, na słyszeniu partnera, a nawet na
sytuacji wizualnego związku z nim. Sytuacyjnie, grający na estradzie na pamięć
sprawia wrażenie prezentowania się, jako pianista/partner, nie jak akompaniator
ze wzrokiem przyklejonym do pulpitu, z – nie daj Boże – siedzącym obok
przewracaczem kartek. Bo taki przewracacz, wiem, że często nieodzowny, to
jednak przecież czysty, sytuacyjny dysonans. Niestety, postrzegam obecność
dwojga artystów na estradzie, niemal, jako coś intymnego, wcale nie daleko
odległego od aktu miłosnego. Przewracacz, czyli ten trzeci w układzie, to
zwyczajny intruz! Wiem, że wprawdzie ma to cechy mojej prywatnej idiosynkrazji,
ale wiem też, że nie jestem w moich odczuciach osamotniony.
Przyznam się, że nawet podczas wykonania
Brahmsa „Ziegeunerlieder” z Christą Ludwig, wielki Leonard Bernstein grający z
nut w towarzystwie przewracaczki, wyraźnie zakłócał mi wrażenie prawdziwego
partnerstwa. Moje odczucie dryfowało w kierunku przygnębienia. Z kolei, nie
zapomnę też Koncertu skrzypcowego Piotra Czajkowskiego, w warszawskim wykonaniu
Itzhaka Perlman, któremu wręcz oszałamiająco partnerował dyrygujący na pamięć
Zubin Mehta. Miałem wrażenie, że słucham niemal nieznanego mi przedtem utworu.
Arcydzieło!
Zdaje sobie sprawę z moich prywatnych
preferencji. Dla mnie, a może i dla innych słuchaczy, żywy koncert, to nie
tylko spotkanie z dźwiękiem. Do tego mogą służyć nagrania. Koncert, to
happening, artystyczna przygoda dla kogoś, kto przyszedł do Filharmonii, nie
żeby „oceniać”, tylko przeżyć coś niezwykłego, pięknego, oferowanego mu przez
żywego artystę. Przygoda ta zaczyna się
od wyjścia artysty na estradę, a kończy na ostatnim gościu opuszczającym Green
Room. Dlatego, psychologicznie, nie tylko wizualnie, dwu wykonawców bez nut,
albo, z kolei dwu wykonawców z nutami (szczególnie, przy wykonywaniu sonat), od
razu daje mi komfortowe poczucie zrównoważonego partnerstwa, obietnicę
wydarzenia, w którym ma swój udział dwoje artystów, a nie – solista i
akompaniator, nawet, jeśli miałby nim być cesarz akompaniatorów.
Oczywiście, zdaje sobie sprawę z
problemów grania na pamięć, z konieczności pokonania zrozumiałych barier
psychologicznych. Ale przecież, w istocie, dotyczy to problemu przygotowania.
Podejrzewam, że większości pianistów, po prostu nie chce się wykonywać całej
tej pracy. Dla wyjaśnienia podkreślam, że moje refleksje dotyczą wykonań
koncertowych, jak je nazywam „filharmonicznych”, a nie, tzw. „użytkowych”,
kiedy np. pianista musi współpracować przy egzaminach, audycjach lub rozmaitych
konkursach, co łączy się z koniecznością opanowania wielkiej ilości utworów.
Generalnie, poszukiwania najlepszych, najprawdziwszych rozwiązań
interpretacyjnych, nie można zawrzeć w kilku przegraniach.
Wyznaję, że u moich podopiecznych
starałem się świadomie i bardzo wytrwale wzbudzić nawyk, potrzebę starannego i
dogłębnego przygotowania. Jednym z bardziej skutecznych argumentów było
zapytanie, czy ktoś z nich odważyłaby się wyjść na estradę z tak przygotowanym
utworem solowym, jak demonstrował z pieśnią lub sonatą u mnie, w studio. Zawstydzenie było zwykłą, generalną reakcją.
Jakby dla wyjaśnienia dodaję, że nie
nalegam, aby wszyscy muzycy wykonywali bezwzględnie i wyłącznie na pamięć.
Nalegam natomiast, aby umieli na pamięć wszystkie utwory, nawet, jeśli w
warunkach koncertowych, będą chcieli lub musieli posługiwać się nutami.
Nauczenie się na pamięć wymaga przecież czasu, zaangażowania, solidnej pracy, a
więc jest rodzajem profesjonalnej inwestycji bardzo zresztą opłacalnej.
Wielokrotnie pytano mnie, jak sobie poradzić w życiu, w domyśle, jak zrobić
karierę. Nieodmiennie odpowiadałem, że należy się perfekcyjnie przygotowywać i
jak najlepiej przedstawić. Doskonałego wykonania nie da się ukryć. Zawsze jest
szansa, że zostanie dostrzeżone, ocenione i może stać się trampoliną do
kariery. A sens pracy nad utworem? Często z uśmiechem opowiadam studentom chyba
powszechnie znaną anegdotę o muzyku, który na Broadwayu zapytał przechodnia,
jak się dostać do Carnegie Hallu. „Practice, practice, my son!”.
Oczywiście, przygotowanie utworu to
nie tylko praca nad tą jego częścią, którą ma się samemu do zagrania. To jest
nauczenie się całego utworu na pamięć, czyli również partii partnera, a w
przypadku partnerowania śpiewakowi, perfekcyjne opanowanie tekstu, który przecież,
jak wiadomo, jest kluczem do interpretacji.
Generalnie, wykonawca skromniej
wyposażony, ale lepiej przygotowany, oferuje lepszej jakości finalny rezultat
artystyczny, od tego, wprawdzie bardziej zdolnego, ale który na skutek
nonszalanckiego stosunku do pracy, przedstawia na estradzie produkt lichy.
Oczywiście, że nie podam konkretnych danych, ale zdarzyło mi się być świadkiem
nieudanego partnerowania znakomitej śpiewaczce przez jedną z najbardziej
elitarnych orkiestr światowych, dyrygowaną przez kogoś z czołówki listy
rankingowej, na jednym z najbardziej prestiżowych festiwali światowych.
Wszystko odbywało się po jednej próbie, podczas której „maestro” ani raz nie
zaszczycił orkiestry spojrzeniem, bo jego wzrok był przyklejony do partytury,
być może widzianej po raz pierwszy. Całe wykonanie było relatywnie marne.
Miesiąc później ten sam utwór, z tym samym wykonawcą, ze znacznie skromniejszą
orkiestrą, ale po licznych próbach, z o wiele mniej sławnym maestro,
dyrygującym niemal bez spoglądania w partyturę, zabrzmiał nieporównanie
piękniej i bardziej komfortowo w słyszeniu, a partnerowanie było perfekcyjne. I
nie był to jedyny przypadek, którego byłem świadkiem. Wydaje mi się czymś
oczywistym, że czasu i wysiłku włożonego w przygotowanie utworu, po prostu, nie
da się przeskoczyć.
Podstawowy scenariusz przygotowania
się wykonawcy do pierwszej próby, do pierwszego spotkania z partnerami, wydaje
mi się być następujący: nauczenie się swojej części utworu; zapoznanie się z
partyturą, z całością utworu; w utworach ze śpiewem, dokładne zapoznanie się, a
nawet wręcz pamięciowe opanowanie tekstu (był to jeden z postulatów Richarda
Straussa, utrwalony w jego „Wskazówkach dla młodego dyrygenta”, Ten Golden Rules for the Album of a Young Conductor).
Grzech drugi. Granie równoległe. Każdy z wykonawców
realizuje swoją rolę w utworze, nawet sprawnie i poprawnie, ale jakby bez
żadnego związku z partnerem. Takie dwa monologi, które, jak wiadomo, nie tworzą
dialogu, jakim de facto jest wspólne wykonywanie muzyki. I przecież nie
tylko wykonywanie muzyki, ale wręcz wszystko to, co nazywa się wspólnym życiem,
wspólnym byciem człowieka z człowiekiem, z ludźmi.
Niekiedy zastanawiam się nad przyczyną
takiego wykonywania. Podejrzewam, dwie. Pierwsza, to rodzaj psychicznej samotności,
takie obywanie się bez potrzeby kontaktu z drugim człowiekiem. Po prostu,
jestem skoncentrowany wyłącznie na własnych potrzebach, a dialog, w jakimś
skrajnym przypadku, może mi nawet przeszkadzać. Jest to chyba mentalność tzw.
„singla”. I druga, to zwyczajne niedoinformowanie przez niekompetentnego
pedagoga. Osobiście jestem głęboko przekonany, że w tym, co dotyczy profesji,
niemal wszystkiego można nauczyć. Chodzi oczywiście o kogoś, kto jest choćby
tylko zwyczajnie inteligentny i nie stawia psychicznego oporu. Wiadomo tylko,
że nie można nauczyć talentu. Lecz to już inna sprawa.
Przyznam się, że nie mam najmniejszych
problemów i wątpliwości w rozpoznaniu grania równoległego. Działa zresztą na
mnie zniechęcająco i wręcz, irytująco; nie wiem czy podobnie działa na innych.
Domyślam się, że nie. Ponieważ w rozmaitych gremiach oceniających, w jury
konkursów i egzaminów, wielu autorów bardzo wysokich ocen grania zespołowego,
zdumieniem reagowało na moje, raczej bardzo niskie.
Grzech trzeci. To wspomniane wcześniej defekty frazowania. Frazy
recytuje się często bez rozumienia ich struktury, bez elementarnego respektu
wobec interpunkcji. Jedna fraza wchodzi na drugą, zanim pierwsza jeszcze nie
przestała wybrzmiewać.
Defekt ten wydaje mi się być jednym
z najbardziej powszechnych. Nie tylko u młodych adeptów sztuki wykonawczej, ale
wręcz już u tych dojrzałych, jak ich nazywam, „filharmonicznych”. Generalnie,
czas pomiędzy frazami jest skracany, recytacja jakby z zadyszką, bez żadnego
uzasadnienia interpretacyjnego.
Najbardziej newralgicznym jest w
istocie nie sama fraza, tylko to, co się dzieje pomiędzy. Wprawdzie fraza może
być logiczna i atrakcyjna, ale cały efekt zniweczony relacją z następną. Bardzo
często wykonawca jest nieświadom tego, że taki brak logiki i nade wszystko,
przestrzeni, działa na niekorzyść jego samego. Nawet, jeśli sam może się obyć
bez wspomnianego czasu i przestrzeni, potrzebuje ich odbiorca, który musi
zrozumieć to, co mu wykonawca przedstawił, odreagować napięcie, przygotować się
do odbioru dalszego ciągu lub spotkania z nowym. Jeśli tego nie otrzymuje, w
miejsce radości i zadowolenia z kontaktu z muzyką, pojawia się zrozumiała,
chociaż nie do końca uświadomiona irytacja. Może tu tkwi sekret powodzenia
jednych i niechęci wobec drugich wykonawców?
Solista, który z natury rzeczy
wykonuje utwór na własna odpowiedzialność, inaczej mówiąc na własne ryzyko,
może sobie pozwolić na dezynwolturę muzycznej recytacji. Sukces lub
niepowodzenie występu jest przecież jego prywatną sprawą. Sytuacja muzyka
wykonującego w zespole, jest drastycznie różna. Moje frazowanie musi być
czytelne i zrozumiałe dla partnera, który, w przeciwieństwie do odbiorcy nie
jest pasywny, lecz powinien mieć szansę aktywnie reagować na logikę mojej
propozycji. Nasza logika jest, więc jakby wspólna, wzajem od siebie zależna.
Jestem przekonany i mam to
sprawdzone wieloletnim doświadczeniem, że skuteczne uświadomienie tej sytuacji
a w konsekwencji, osiągniecie wykonawczego sukcesu zbiorowego działania, jest
możliwe i wykonalne.
Grzech
czwarty: To zaniedbania i dezynwoltura w stosunku do dynamiki,
artykulacji oraz agogiki.
Wprawdzie tego typu zaniedbania
dotyczą każdego wykonania, w tym solowego, ale w wykonaniu zespołowym,
nabierają szczególnie ważnego znaczenia. Wykonawca zespołowy nie jest sam jeden
wyłącznym panem swojej dynamiki, artykulacji i agogiki. Wszystko odbywa się w
zależności, jak to nazywam, w kontekście z kwestią realizowaną przez partnera.
W kontaktach z moimi studentami,
używam określenia „dynamika relatywna”. Forte,
kiedy realizuję ja sam, może w niczym nie przypominać forte granego w kontekście z partnerem, śpiewakiem albo różnymi
instrumentalistami. W absolutnie równym, albo nawet jeszcze większym stopniu
dotyczy to dyrygentów. Forte orkiestry są rozmaite, inne u Mozarta, inne u
Richarda Straussa.
Staram się unikać, a właściwie,
eliminuję określenia typu „ciszej”, „głośniej”; uważam je za trywialne, albo
wręcz prostackie. Uważam, że określenie „w kontekście”, „w relacji” z
partnerem, jest najbardziej adekwatne i pojemne. Są przecież różni partnerzy,
dysponujący instrumentami i głosami o różnym wolumenie oraz charakterze. Niezwykle ważną jest również możliwość
adaptacji dynamicznej z partnerem, zależnie od warunków akustycznych i od
konkretnego instrumentu, fortepianu lub orkiestry, który ma się do dyspozycji.
Grzech piąty: Brak znajomości tego, co mają do zagrania partnerzy.
Jest to jeden z głównych grzechów
najczęściej popełnianych. W pewnym
sensie, wykonawcy utworu zespołowego dowiadują się o pełnym kształcie utworu
dopiero w czasie prób. Dyrygent i pianista są w bardziej uprzywilejowanej
sytuacji, ponieważ mają przed sobą partyturę. Nawet śpiewak, „widzi” całą pieśń
lub nawet arię razem z partią fortepianu. Ale już np. skrzypek, grając sonatę,
widzi de facto tylko swoją, tzw. prymkę, zapisaną na jednej pięciolinii,
nie ma pojęcia, co się dzieje w reszcie utworu. Dowiaduje się dopiero podczas
prób. Jakby na ironię, szkodliwi pedagodzy karmią studenta określeniem, że to
właśnie ich partia jest solowa, a reszta, czyli fortepian, to „akompaniament”
patii solowej. Ta demoralizująca deformacja z okresu studiów ma tendencję
utrwalać się na całe życie. Powoduje zdecydowanie fałszywy obraz relacji
pomiędzy grającymi i co najgorsze, drastycznie deformuje finalny walor nawet u
już dojrzałych, samodzielnych artystów. Jest wielką wadą błędnej dydaktyki,
mocno zasklepionej w zdecydowanie złej tradycji, kiedy fałszywi pedagodzy z
lubością wpajają swoim studentom, że Sonaty Beethovena, są to utwory na
skrzypce z akompaniamentem fortepianu. Jakże to jest szkodliwe i dalekie od
kreatywnej idei muzycznego partnerstwa! Zwłaszcza, że np. właśnie Sonaty
Beethovena są w rzeczywistości „für Klavier und Violine”, a np. Sonaty Mozarta
wprost „für Klavier mit Violine obligato”!
Grzech
szósty: Brak świadomości, że wszyscy grają jeden, cały utwór, a
nie tylko jego indywidualną część.
Jedna z głównych przyczyn tego
powszechnego braku świadomości, jest niewątpliwie zakorzeniony podział utworu
zespołowego na tzw. partie, szczególnie partie tzw. solisty i tzw.
akompaniatora. Oczywiście, określenie „partia „ ma swoje upraszczające
znaczenie dla nazwania tego, co ma do zagrania każdy z poszczególnych
wykonawców, skrzypek, altowiolista czy wiolonczelista, ale jest w tym
jednocześnie groźba rozbijania utworu właśnie na oddzielne partie. Scalenie
utworu to świadome zaakceptowanie, że nawet pojedyncze pizzicato nie jest
jakimś oddzielnym dźwiękiem, lecz czymś istotnym, co przynależy do dramaturgii
całości.
Moim studentom staram się zakodować
powinność studiowania utworu z zapisu całości. W zasadzie, instrumentalista nie
widzi całego utworu, on go tylko słyszy, najczęściej dopiero po wielu próbach w
zespole. Pianista nie ma z widzeniem problemu, ponieważ w jego nutach zawsze
jest pełny zapis. Problemem dla
pianisty, na który zwracam wielką uwagę to nawyk, a właściwie umiejętność i
powinność ciągłego kontrolowania całego zapisu, podobnie jak to realizuje
dyrygent, niejednokrotnie zmuszony do równoczesnego, pionowego „widzenia” wielu
pięciolinii. W zasadzie, śpiewacy również widzą to, co mają sami do zaśpiewania
i, jak to wynika z druku, to, co ma do zagrania np. pianista, klawesynista lub
organista, a nawet zespół kameralny. Główny problem, to zapis dla
instrumentalisty, realizowany przeważnie na jednej pięciolinii, tzw.
popularnie, „prymka”. Dla obrazu całości utworu, podczas przygotowywania się do
prób, nieodzowne jest studiowanie całego zapisu, np. z partytury, jaką w
rzeczywistości są nuty pianisty, albo np. z partytury zespołu (od duetu poczynając).
Te, wspomniane powyżej, są to
problemy i przyczyny konkretne, bezpośrednie. Głównym problemem wydaje mi się
jednakże być świadomość i wyobraźnia, umiejętność słyszenia i rozumienia utworu
wyłącznie na podstawie zapisu. Czyli taka umiejętność jakby dyrygencka.
Oczywiście, nie pojawia się ona sama, na podstawie jakiegoś jednorazowego aktu
woli. Jest to umiejętność, wielce przydatna, której można, a nawet powinno się
nauczyć. Zwrócenie uwagi na ten ważny aspekt profesjonalny, jest jedną
istotnych powinności mentora. Przecież dopiero po takim przestudiowaniu
partytury, w domyśle, całego zapisu, ukazuje się logika i struktura kompozycji,
dająca niebudzące wątpliwości wskazania wykonawcze.
Grzech
siódmy: Brak rozróżnienia elementu wiodącego i wtórującego, oraz
respektowania relacji pomiędzy nimi.
Jest to kolejny grzech, który jest
skutkiem wadliwego przygotowywania się, czyli koncentracji głównie na tym, co
ma się samemu do zagrania. Przecież z samej tzw. „prymki” wcale nie wynika
rozeznanie, co jest elementem wiodącym i co wtórującym. Wspominam z pewnym
rozbawieniem próbę wspólnego wykonania sonaty F-dur Brahmsa na wiolonczelę i
fortepian ze słynnym wiolonczelistą, który najwyraźniej nie zadał sobie trudu
spojrzenia na cały zapis, czyli po prostu do nut pianisty, tylko pozostał na
etapie studiowania wyłącznie swojej pięciolinii. W drugiej części Sonaty jest
cudowny, arcypiękny chorał grany przez pianistę – przynajmniej dla mnie,
ewidentnie wiodący - w trakcie, którego wiolonczelista gra serię pizzicat,
wprawdzie też mających swoje znaczenie, ale przecież wtórujących. Przyznam się,
że trochę osłupiałem, kiedy mój „partner”, niewątpliwie uważający się za tzw.
„solistę”, w sposób niewybrednie agresywny zaczął się domagać, żebym
podporządkował ten chorał jego pizzicatom. Wystąpiliśmy wspólnie dwa razy,
pierwszy i ostatni!
Problem elementu wiodącego i
wtórującego, jak wszystko w sztuce, oczekuje traktowania inteligentnego,
przestrzennego i elastycznego. Wprowadziłem go do zestawu moich osobistych
refleksji ze świadomością umowności i oczywistego uproszczenia. Generalnie,
wykonawca nie powinien mieć z ich zdefiniowaniem i rozróżnieniem specjalnych
trudności, zwłaszcza w muzyce, którą określam mianem klasycznej. Muszę wyznać,
że trudno jest mi zaakceptować wykonania, szczególnie dyrygentów, które
sprawiają wrażenie kompletnego bełkotu i rozgardiaszu motywów, fraz, które
próbuje scalić i nadać im jakiś sens relatywnie mechaniczna dyscyplina
rytmiczna Najczęściej, to, co ważne, bywa nieobecne, a to, co powinno stanowić
wspierające dramaturgię tło, podstawę, eksponowane jest ponad wszelką
przyzwoitość. Mogę się tylko domyślać, że tacy wykonawcy prawdopodobnie nie
słyszeli o konsekwencjach relacji ważne/mniej ważne w utworze. Zdumiewa mnie
również, że nierozumienie relacji wiodące/wtórujące, bardzo często zdarza się w
wykonaniach solowych. W każdym razie, nie jest to wyłączna domena wykonań
zespołowych.
Wszystkie to moje refleksje o nieco
posępnej serii Grzechów przedstawiłem ze świadomością, że przecież nie są one
dożywotnie, a nawet ci, którzy je popełniają nie muszą się obawiać groźby
wiecznego potępienia. Zawsze jest możliwość ekspiacji. Jak już wspomniałem w
innym akapicie, w moim postrzeganiu, grzech jest nierozdzielny od świadomości.
Jeśli nie wiem, że popełniam grzech, to tak jakbym go nie popełniał. Moje czyny
dopiero wtedy stają się grzechami, jeśli jestem w pełni świadom ich zła i nic
nie robię w kierunku, żeby tego zła (w miarę możności) więcej nie popełniać. Dokładnie
jest tak samo w przypadku tych sławetnych „Siedmiu!”. Najczęściej przyczyna
grzeszenia nie jest wyłączną sprawą wykonującego. To głownie skutek wadliwej
dydaktyki i niekompetencji mentora. Oczywiście, nie mam żadnych szans
udowodnienia tej refleksji empirycznie, ale, proszę mi wierzyć na słowo,
sprawdzone wieloletnim doświadczeniem, że uświadomienie „grzechu”, potrafi
zdziałać cuda i skutecznie zmienić walor wykonania nawet, jeśli nie z
natychmiastowym rezultatem, to w każdym razie w rozsądnym czasie, zależnym od
zdolności zainteresowanego i jego gotowości do korekty.
W podsumowaniu miałbym pokusę
przedstawić dwie refleksje. Pierwsza, że w istocie, wszystko się sprowadza do
problemu przygotowania. I nie tylko ogólnego przygotowania do występu, ale może
najbardziej do pierwszej próby, do pierwszego spotkania z partnerami. U moich
studentów z determinacją staram się utrwalić jedynie słuszny nawyk doskonałego,
kompleksowego przygotowania do pierwszego spotkania z partnerami. Uświadamiam,
że zaprezentowanie się partnerowi bez przygotowania, z wszystkimi, ewidentnymi
wadami profesjonalnymi, jest po prostu i zwyczajnie nietaktowne, a nawet
niemoralne. Wzajemność w przygotowaniu do pierwszego spotkania ze mną, jest
czymś, czego mam prawo oczekiwać od swojego partnera. Niestety, te moje
gorzkawe refleksje nie są jakimś wymysłem.
Ze zgrozą wspominam pierwsze spotkanie z wybitnym kwartetem (Nomina sunt odiosa!), którego członkowie
na pierwszym spotkaniu zademonstrowali wykonanie na poziomie nieporadnej lektury.
Do dzisiaj nie mija mi uczucie niesmaku. Albo światowej sławy dyrygent (znowu
te Nomina odiosa!), który odważył się
przyjść na pierwszą próbę, w ogóle nie wiedząc, czym ma dyrygować! To nie są
wymysły!
I druga, że pisząc o tych „7 Grzechach”, a
właściwie o wszystkim, co dotyczy bezpośredniego związku z wykonaniem, czuję
się osaczony nieporadnością słów, które pomimo najlepszych starań nie są w
stanie przekazać całej złożoności problemu. Jakże łatwo i prosto jest
zwyczajnie móc pokazać, zademonstrować. Niczego nie trzeba udowadniać. Wszystko
staje się jasne i zrozumiałe, wszystko słychać. Nawet najbardziej precyzyjne,
tzw. naukowe poznanie i wyjaśnienie, czym jest prosty element wiodący, na dobrą
sprawę wymagałoby felietonu. A pokazanie, jest jakby dotarciem do istoty
problemu bez żadnego pośrednictwa. Sprawę dodatkowo komplikuje prosty fakt, że
w Sztuce, trudno byłoby znaleźć twierdzenia jedynie absolutnie słuszne. Jest to
wędrówka po niestabilnym gruncie, w którym racje subiektywne mogą być o wiele słuszniejsze
od tych, które pretendują do bycia ogólnymi, uniwersalnymi. Przecież zdarzają
się problemy nawet z odróżnieniem kiczu od arcydzieła.
Przyznaję, że pisząc cały ten esej
zmagałem się również z bezradnością słów wobec niezwykłego zjawiska, jakim jest
partnerstwo. Jestem artystą nie naukowcem, dlatego też zupełnie spontanicznie
zapisałem wszystko w formie zbliżonej do swobodniejszych form muzycznych. Stąd
uwertura, wariacje, rapsodia. W innych formach nie bardzo mógłbym się odnaleźć.
Z posiadanych informacji i
rozeznania wynika, że mój esej o partnerstwie jest pionierski, bez precedensu.
Jestem niemal pewien, że w przyszłości może pojawi się dysertacja, napisana w
formie i językiem książek naukowych, w której zostaną przestawione wszelkie
prawidłowości partnerstwa, osądzone „mędrca szkiełkiem i okiem”. Czy będzie
mądrzejsza, słuszniejsza, prawdziwsza o tej, którą PT Czytelnik w tej chwali
trzyma w ręku? Nie wiem. W każdym razie, moja, chyba nie ma alternatywy. Musi
zostać, po zrozumiałej, redakcyjnej adaptacji taka, jaką została napisana.
Charakter refleksji w tym
eseju
Zapisałem w tym tekście osobiste refleksje na temat
partnerstwa i jego nauczania. Są one owocem przeżyć i doświadczeń, błędów i
porażek, ale i osiągniętych sukcesów na miarę mych możliwości. Wierny sobie,
jedynie sygnalizowałem błędy lub może raczej to, co za błędy uważam. Dzieliłem
się refleksjami z głębokim przekonaniem, że każdy może je zaakceptować, lub
odrzucić. Z całą odpowiedzialnością, konsekwentnie uświadamiałem to
podopiecznym już podczas pierwszego spotkania. Pragnę zapewnić PT. Czytelnika,
że nie ma w nich niczego wymyślonego lub wykoncypowanego. Figuruje pod nimi mój
podpis, biorę za nie odpowiedzialność zarówno przed sobą samym oraz, co
najważniejsze, przed czytelnikiem. Podobnie jak wtedy, kiedy dzielę się nimi z
młodymi ludźmi podczas muzycznych spotkań, które powszechnie nazywane są
lekcjami.
Skala
dwu opcji kształcenia
Jestem w pełni świadom, że opisany przeze mnie partnerski
układ uczeń-mistrz w obydwu graniach tzn. solowym i zespołowym, jest zaledwie
jedną z wielu możliwych opcji. Jest jakby jednym krańcem skali. Na drugim,
przeciwległym, znajduje się opcja nadopiekuńczości, nadinterwencji, nakazów i
zakazów, prowadzenia za rękę, permanentnego pouczania, kierowania
kategorycznego bez żadnej przestrzeni ochronnej, estetyki wkadrowanej w jedyną
dopuszczalną, w domyśle - profesorską. Wiem z opowiadania zaprzyjaźnionych, że
ich profesor w jednej z najbardziej prestiżowych uczelni muzycznych świata,
przy objawach najmniejszego sprzeciwu, po prostu wyrzucał delikwenta za drzwi.
Sam obserwowałem inne centra, w których – przywołując rosyjskie brzmienie, też
obowiązuje małczaj i ispałniaj. Być może taka opcja jest bardzo
skuteczna. Domyślam się, że jest jeszcze wiele innych, znajdujących się jakby w
różnych miejscach wspomnianej wyżej skali. Cóż, potwierdzałoby to jedynie
złożoność i ogrom problemu, oraz prawdę o istnieniu wielu dróg prowadzących do celu.
„Metodyka
nauczania gry zespołowej pianistów”
Zdaje sobie sprawę, że tematu partnerstwa i jego
nauczania, nigdy nie udałoby mi się ująć w jakąś jedną dysertację. Nie
wyobrażam sobie, abym mógł kiedykolwiek napisać coś w rodzaju „Metodyki
nauczania gry zespołowej pianistów”. Problem wydaje się być niemal niemożliwy
do ogarnięcia, z mnóstwem wątpliwości, z przedziwną mieszaniną aspektów
ogólnych, możliwych do usystematyzowania jedynie w niewielkim stopniu i tych,
które są absolutnie indywidualne, wymykające się wszelkim regułom. Żywię
nadzieję, że te, które starałem się przedstawić w sposób możliwy do
zrozumienia, mają pewne szanse być przydatnymi. Ich skuteczność sprawdzała się
przeważnie z pozytywnymi skutkami w ciągu wielu lat mych poczynań
dydaktycznych. Byłbym szczęśliwy, gdyby, chociaż niewielki ślad po refleksjach
powiedzianych i po zapisanych pozostał w pamięci u tych, którym je podarowałem.
Klamra
Klamrę tego tekstu otwiera generalna refleksja o graniu
solowym i zespołowym. Miejsce teraz na zamknięcie tej klamry. Będzie to również
generalna refleksja o relacji pomiędzy grającymi w wykonawstwie zespołowym. W
moim odczuciu, zawsze winny mieć one charakter partnerski. Właściwie nigdy,
poza szczególnymi sytuacjami zdecydowanie usługowymi, nie powinny być relacjami
solistyczno – akompaniatorskimi. Wydaje mi się, że w tym zbiorku refleksji dość
klarownie wyjaśniłem sedno muzycznego partnerstwa i partnerskich relacji
pomiędzy wykonawcami tak, jak je pojmuję. Podobnie z pojęciem akompaniatora i
akompaniamentu, który określa jedynie relacje pomiędzy elementem wtórującym i
wiodącym utworu, a nie pomiędzy grającymi.
Refleksja końcowa – relacje partnerskie
i solistyczno-akompaniatorskie
Ulegam pokusie i sygnalizuję jeszcze, jako ostatni akord,
refleksję o partnerowaniu w muzyce i w tzw. życiu. Uważam, że podstawą
partnerstwa jest wolność i wewnętrzna przestrzeń, że takie relacje tworzą
klimat najbardziej sprzyjający kreacji, rozwojowi i satysfakcji. Relacje typu
dominacja i subordynacja, czyli inaczej mówiąc, solista – akompaniator, zarówno
w muzyce jak i w życiu wydają się być kalekie, a ich rezultat wątpliwy.
Post Scriptum: Kilka słów do PT Czytelnika: 101
Drogi,
Szanowny PT Czytelniku.
Kiedy przed wielu laty wydrukowano moje
pierwsze pisanie, niemal nazajutrz uświadomiłem sobie, że już w momencie
opublikowania, tekst jakby przestawał być moją własnością, jakby rozpoczynał
swój niezależny byt.
Również losy tego eseju zależą już
teraz nie ode mnie, tylko od Ciebie, Szanowny Czytelniku. Możesz go przyjąć lub
zaakceptować, możesz go uznać za bezwartościowy lub kreatywny, możesz
przeczytać i przemyśleć od początku do końca, możesz też odrzucić po
przeczytaniu pierwszego akapitu. Wszystko w Twoich rękach.
U kolebki eseju legło zafascynowanie
ideą partnerstwa pomiędzy muzykami i generalnie, pomiędzy ludźmi. Rozpocząłem
intensywne poszukiwania po rozmaitych bibliotekach i w Internecie, ale jedyne,
co znalazłem, to prawne informacje o partnerstwie urzędowym, formalnym,
wyłącznie businessowym. Nigdzie nie natrafiłem na to, co w moim odczuciu jest
najcenniejsze i chyba najważniejsze, czyli partnerstwo człowieka z drugim
człowiekiem, ze zbiorowością, ze społeczeństwem.
Zdecydowałem zapisać moje refleksje
o muzycznym partnerstwie. Już w czasie pisania spostrzegłem, że te wydawałoby
się specyficzne, profesjonalne refleksje, doskonale dają się niemal całkowicie
przełożyć na oczekiwanie partnerstwa w tzw. życiu, na relacje pomiędzy ludźmi w
zwyczajnej codzienności i generalnie, na udział w sukcesie lub niepowodzeniu
współżycia. Uświadomiłem sobie też, że między sztuką i życiem nie ma dystansu,
że Sztuka nie jest ornamentem na życiu, lecz życiem samym.
Starałem się zapisać możliwie klarownie
i kompletnie wszystkie znane mi informacje ściśle profesjonale o partnerstwie,
które mogą być potrzebne wszelkiego autoramentu muzycznym wykonawcom. Na kanwie
tych informacji pojawiły się refleksje ogólne - mam nadzieję, że choćby po
trosze przydatne dla Czytelnika spoza muzycznego środowiska. Ze zrozumiałych
względów, w większości oscylują one w kierunku psychologii, filozofii a nawet
zwyczajnej socjologii. Nie ma znaczenia, że niekiedy pozornie nie dotyczą
bezpośrednio partnerstwa. Na pewno jednakże dotyczą wspólnego działania, w
którym partnerstwo wydaje się być wartością nadrzędną. I tu, dźwięczy mi w
uszach włoska wersja chińskiego powiedzenia: „Quando due uomini vanno d’accordo, l’argillia diventa oro”, co
dowolnie tłumaczę: „Kiedy dwoje ludzi
działa w zgodzie, glina zamienia się w złoto”.
118
Jerzy Marchwiński
Pianista-kameralista i pedagog,
urodzony 6 stycznia 1935 w Truskolasach.
Naukę muzyki rozpoczął u ojca - organisty. Studiował grę na fortepianie w klasie Marii Wiłkomirskiej i kameralistykę pod kierunkiem Kiejstuta Bacewicza w Państwowej
Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie, uzyskując dyplom w 1958
roku. Swoje umiejętności doskonalił u Carla Zecchi’ego w Salzburgu i Taorminie.
Prowadził niezwykle ożywioną działalność koncertową, głównie w dziedzinie kameralistyki.
W latach 1974-81 był członkiem
Kwartetu Polskiego Radia i Telewizji zwanego Kwartetem Mistrzów (wraz ze skrzypkiem - Konstantym Andrzejem Kulką, altowiolistą - Stefanem Kamasą i wiolonczelistą - Romanem Jabłońskim). Ponadto występował z najwybitniejszymi polskimi
artystami (m.in. Krystyną Szczepańską, Haliną Słonicką, Stefanią Woytowicz, Edmundem Kossowskim, Jerzym Artyszem,
Andrzejem Bachledą, Andrzejem Mrozem, Andrzejem
Hiolskim, Teresą Żylis-Garą, Ewą Podleś, Wandą Wiłkomirską, Stefanem Kamasą) oraz muzykami
zagranicznymi, takimi jak śpiewaczki: Janine Micheau, Régine
Crespin i Maureen Forrester (odbył z nią kilka tournées amerykańskich oraz grał
wiele koncertów w Europie), skrzypkowie.
Nagrał ponad 25 płyt długogrających (większość nagrań ukazała się również na płytach CD), w tym wraz z
Konstantym Andrzejem Kulką komplet dzieł na skrzypce i fortepian Karola Szymanowskiego, za
które to nagranie obaj artyści otrzymali Nagrodę Prezesa Polskiego Radia i Telewizji, a także dokonał
rejestracji archiwalnych dla Polskiego Radia, BBC, SFB, Bayerischer Rundfunk,
WDR i innych.
Jerzy Marchwiński od 1954 do 2005 prowadził działalność dydaktyczną w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie, późniejszej
Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina, gdzie założył
i pełnił
jednocześnie funkcję Kierownika Katedry Kameralistyki Fortepianowej, od
1984 na stanowisku profesora zwyczajnego. Senat warszawskiej uczelni muzycznej
przyznał mu zaszczytny tytuł "Dożywotniego Honorowego Profesora Akademii".
Współpracował również z międzynarodowymi konkursami muzycznymi w Tuluzie,
Monachium, Bilbao i Rio de Janeiro. Wykładał też podczas kursów mistrzowskich w Mont Orford w Kanadzie oraz w Round
Top w Teksasie. Obecnie prowadzi liczne kursy mistrzowskie (m. in. w ramach
warsztatów European Network of Opera Academies), w których zajmuje się kulturą wspólnego wykonywania i współpracy
w oparciu o ideę muzycznego partnerstwa.
Idei
partnerstwa w muzyce poświecił trzy książki: ”O
partnerstwie w muzyce" (wyd. Akademia Muzyczna im. Fryderyka Chopina
w Warszawie, 2001), ”Partnerstwo w muzyce" (wyd. PWM, 2010),
”Kameralistyka fortepianowa" (wyd. Uniwersytet Muzyczny
Fryderyka Chopina w Warszawie, 2014), a także szereg artykułów i esejów
w "Ruchu Muzycznym".
Zajmował się równocześnie pracą społeczną - pełnił funkcję wiceprezesa Zarządu Głównego Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków
SPAM, był członkiem
Zarządu Towarzystwa im. Fryderyka
Chopina, powołał
do istnienia i przez kilka lat sprawował obowiązki prezesa
Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków we Francji (Association des Artistes Musiciens
Polonais en France). Jest ponadto inicjatorem powołanego w Bydgoszczy w listopadzie 2015 roku Krajowego
Centrum Kształcenia i Promocji Muzycznego Partnerstwa w Graniu Zespołowym.
Jerzy Marchwiński jest laureatem Nagrody I stopnia Rektora Akademii
Muzycznej w Warszawie oraz Nagrody I stopnia Ministra Kultury i Sztuki. Został odznaczony Krzyżem Komandorskim Polonia Restituta, Złotym Krzyżem Zasługi oraz medalem Gloria Artis.
ADDENDUM
Detaliczny
„Spis treści”:
Przedmowa,
3
Prof.
Andrzej Jasiński
Uwertura,
4
Refleksja
początkowa – granie solowe, granie zespołowe, 5
Nie
uczę jak należy grać; ostrzegam, jak grać nie należy, 5
Anegdota
o interpretacji, 5
Ocena
urody wykonania, 6
Uczenie
interpretacji, 6
Granie
jedną ręką, 6
Relacja
pomiędzy elementem wiodącym i wtórującym, 7
Śpiewanie
melodii, 7
Refleksje
i sugestie, 8
Cały
zespól gra jeden utwór, 8
Dwie
i więcej pięciolinii, 8
Szkoła
i akademia, 8
Temat z wariacjami, 10 PREAMBUŁA. Motywy podjęcia tematu, 11
Partnerstwo.
Wyjaśnienie pojęcia, 11
MOZAIKA.
Wolność podstawą sukcesu partnerstwa, 16
Kwestia
wiodąca i kwestia wtórująca, 16
Rola
wiodąca, rola wtórująca,16
Wykonawstwo
indywidualne i wykonawstwo zespołowe, 17
Relacje
pomiędzy partnerami, 18
Zaufanie
i tolerancja w partnerstwie, 19
Totalitaryzm,
dyktatura, demokracja w partnerstwie, 19
Wszyscy
partnerzy są wykonawcami całego utworu, 20
„Rytmiści
i melodyści”, 20
Partnerstwo
ze śpiewakiem, 21
Partnerstwo
z instrumentalistą, 22
Partnerstwo
z dyrygentem, 23
Partnerstwo
z debiutantem, 23
Partnerstwo
z gwiazdą, 24
Partnerstwo
z partnerem życiowym (małżeństwo), 24
Partnerstwo
wyłączne i „wszyscy z wszystkimi”, 24
Ideał
i rzeczywistość, 25
Odpowiedzialność
w partnerstwie,25
Kultura
w partnerstwie, 26
Partnerstwo
twórca-wykonawca-odbiorca, 26
Partnerstwo
z managerem, 27
Walka,
polaryzacja w partnerstwie, 27
Egoizm
i nadopiekuńczość w partnerstwie, 27
Dominacja
i uległość w partnerstwie, 28
Dobro-Prawda-Piękno
w partnerstwie, 28
Sojusz-antagonizm-rozstanie,
28
Intymność
partnerstwa, 29
Partner
pierwszym słuchaczem, 29
Przyzwyczajenie-zużycie-rutyna,
29
Czas
i dyscyplina w partnerstwie , 30 Nauka partnerstwa, 31
Partnerstwo
mistrz-uczeń, 34
CODA,
35
Rapsodia,35
„Kameralistyka
i akompaniament”, czy „Gra zespołowa”, 35
Co
oznacza „kameralistyka” i „akompaniament”, 36
Przeobrażenie
pianisty w akompaniatora, 36
Spuścizna
po dydaktyce instrumentalistów i wokalistów, 36
Nauczanie
wymogów partnerstwa, 37
Warunek
sukcesu wykonania zespołowego, 37
Antydyspozycja
do grania zespołowego, 37
Oczekiwania
perfekcji profesjonalnej, 38
Granie
na pamięć utworów kameralnych, 38
Brak
informacji o sposobie przygotowania się do gry zespołowej, 38
Trzy
etapy nauczania, 39
Pościg
za mistrzem-cudotwórcą, 39
Błędne
oczekiwania od absolwenta uniwersytetu, 39
Baza
profesjonalna absolwenta akademii, 40
Co
począć ze sobą bezpośrednio po studiach? 40
Profesja,
talent, indywidualność, 40
Słowo
o talencie, 41
Problem
indywidualności, 41 Poszukiwanie
oryginalności, 41
Lista
powinności przygotowania się, 41
Pianista – śpiewak, 43
Sokrates:
Muzyk jest tłumaczem myśli poety. 43
Duet
pianista-śpiewak podstawą wykonywania zespołowego, 43
Poznanie
tekstu, 43
Tłumaczenia
tekstów obcojęzycznych, 43
Głośne
recytowanie , 43
Logika
i artykulacja – interpretacja i „przeżywanie”, 44
Niewielka
kpina, 44
Schumann: Dichterliebe, 44
Nierespektowanie
znaków interpunkcji, 44
Abstrakcja
i asemantyczność języka muzycznego, 45
Uczenie
się tekstu słownego przez pianistę, 45
Zgodność
logiki tekstu słownego i muzycznego, 46
Zgodność
pionowa śpiewu i fortepianu (orkiestry), 47
Głośne
mówienie i jednoczesne granie, 48
Wymowa
w obcym języku, 47
Schumann: Frauenliebe und Leben, 47
Związek
rytmu słowa z rytmem muzyki, 47
Czajkowski: Pieśń Mignon, 47
Skąd
się wziął rytm muzyczny tej Pieśni, 47
Kontynuowanie
kwestii rozpoczętej przez pianistę, 47
Wolf: Auch kleine
Dinge, 48
Nie interweniuję w interpretację, 48
Kształcenie
wrażliwości podopiecznych , 48
Puccini: CYGANERIA. Si, mi chiamano Mimi, 48
Tekst
słowny w pieśni i arii, 48
Partnerski
początek arii, 49
Kolejne
zagrożenia w partnerowaniu śpiewakom, 49
„Granie
lub śpiewanie o niczym”, 49
Pianista – instrumentalista,50
Beethoven: Sonata
c-moll Op.30 Nr.2, 50
Interpunkcja
początku Sonaty, 50
Autorytatywne
zagranie początku Sonaty, 50
Ocena
wykonania, 51
Beethoven Sonata: „Wiosenna”, 51
Demonstracja
relacji partnerskich, 51
Lewa
ręka pianisty grającego w układach partnerskich, 51
Brahms: Sonata d-moll na skrzypce i fortepian, 52
Kolejna
ilustracja ważności lewej ręki pianisty, 52
Brahms: Sonata e-moll na wiolonczelę i fortepian, 52
Realizacja
wtóru, 52
Określenia
„ciszej – głośniej”, 52
Pouczanie,
52
Pianista – zespół,53
Identyczne
oczekiwania, 53
Granie
powściągliwe, nieśmiałe, 53
Zwracanie
uwagi na partnerów przez aktualnego leadera, 53
Mozart: Kwartet
fortepianowy g-moll, 54
Deklamacja
początku Kwartetu, 54
Wpływ
świadomości i wyobraźni na konkretny efekt dźwiękowy, 54
„Szczudła
rytmiczne”, 54
Przykład
„muzyki charakterystycznej i etnicznej”, 55
„Marszowatość
wykonania”, 55
Terminologia
przekazywania refleksji, 55
Pojęcia
dramaturgii, narracji, deklamacji, kontekstu, 55
Wytrzymywanie
czasu, 56
Pion
i poziom w graniu, 56
Newralgiczny
problem łączenia dwu fraz, 57
Skracanie
czasu pomiędzy frazami, 57
Czas
wykonawcy – czas odbiorcy, 57
Cztery
podstawowe stopnie dynamiki, 58
Mozart
i opera, 58
Szostakowicz: Kwintet fortepianowy , 59
Realizacja
pojęć crescendo i diminuendo, 59
Architektura
dynamiki, 59
Pedagog-pianista
i zespól instrumentów dętych, lub smyczkowych, 60
Niemożności
w graniu zespołowym, 60
Idealne
partnerstwo wykonawcze, 60
Kojarzenie
instrumentalnej sztuki wykonawczej z operą, 60
Kameralistyka
fortepianowa. Geneza i perspektywy, 61
Wyjaśnienie
terminu, 61
Granie
solowe – granie zespołowe, 61
Wątpliwej
wartości tradycja, 66
Pianiści
– najliczniejsza grupa wykonawców muzyki, 67
PIANISTA: solista-partner-akompaniator, 68
Pianista-solista, 69
Pianista-partner,
69
Pianista-akompaniator,
70
Podwójny
sens pojęcia “akompaniator”, 70
Coaching,
71
Sytuacja
środowiskowa i tzw. „życiowa” pianisty, 71
Kształcenie
rzemieślników – kształcenie artystów, 72
O
roli pianisty w kształceniu instrumentalistów i śpiewaków, 73
Kim
jest pianista-korepetytor?, 74
Kim
jest pianista coach?, 74
Dlaczego
„pianista-korepetytor”, zamiast „akompaniator”, 74
Jak
powinno wyglądać przygotowanie profesjonalne pianisty-korepetytora? 75
Tendencje
wsteczne – tendencje postępowe, 76
Perspektywy
kameralistyki fortepianowej, 77
KKF – Katedra
Kameralistyki Fortepianowej 79
Historia
KKF , 79
Fundament
ideowy kameralistki fortepianowej i KKF, 79
Aspekt
artystyczny i aspekt zawodowy, 80
Naczelna
powinność uczelni muzycznej, 80
Powstanie
KKF, 81
Problemy
strukturalne i ideowe KKF, 82
Realizowanie
postawy ideowej KKF, 82
Kilka
refleksji o nauczaniu „profesji” i nauczaniu „zawodu” przez KKF, 82
Teraźniejszość
KKF, 83
Prognozy
KKF, 84
The Collaborative
Performer, 85
Unikatowość
KKF, 85
Prognozowanie
o przyszłości KKF, 85
Relacja
pomiędzy duchem i materią, 86
Epilog,87
Zarzut
powtarzania problemów, 87
Ubolewanie
z powodu konieczności używania terminu „podopieczny”, 87
Zarzut
braku bezpośredniego nauczania interpretacji, 87
Przed
i po występie, 88
Relacja
uczeń – mistrz bezpośrednio po występie, 88
Przygotowanie
zespołu do wyjścia na estradę, 89
Marketing
i socjotechnika, 89
Oczekiwania
wobec polskiego artysty, 89
„Jak
pani to pięknie zagrała!”, 90
„Granie
intencjonalne”, 90
Partner
pierwszym słuchaczem, 90
Język
włoski, 91
Próby
akustyczne przed występem, 91
Dobór
przykładów muzycznych, 91
„Nauczyciel”
i „profesor”, 92
Uniwersytecka
relacja mistrz-uczeń, 92
Refleksje
o grzechu i błędzie, 92
Dwa
aspekty pojęcia błędu, 92
Siedem
„Grzechów głównych” grania zespołowego, 93
Charakter
refleksji w tym eseju, 100
Skala
dwu opcji kształcenia, 100
„Metodyka
nauczania gry zespołowej pianistów”, 101
Klamra,
101
Refleksja
o aspekcie psychologicznym grania zespołowego pianistów, 101
Refleksja
końcowa - relacje partnerskie i
solistyczno-akompaniatorskie, 101
Post Scriptum,104
R. Schumann, Dichterliebe, Op.48, 104
R. Schumann ,
Frauenliebe und Leben, Op.42, 105
P.
Czajkowski, Ten, kto tęsknotę znał, Op.6, Nr.6, 106
Hugo Wolf, „Auch kleine Dinge“ (Italienisches Liederbuch),
107
G.
Puccini, Aria Mimi z opery „Cyganeria”, 108
L.van Beethoven, Sonata c-moll,
Op.30, Nr.2, 109
L. van Beethoven, Sonata F-Dur,
Op.24, 110
J. Brahms, Sonata d-moll, Op.108,
111
J. Brahms, Sonata
e-moll, Op.28, 112
W.A. Mozart, Kwartet fortepianowy g-moll, KV.478, 113
D.
Szostakowicz, Kwintet fortepianowy, Op.57,114
Życiorys
autora, 115
ADDENDUM,
116
Akt
Notarialny, 122
Notary
Act, 122
Prawa
autorskie potwierdzone i zastrzeżone Aktem Notarialnym Nr. 1885/2016, z dnia 19
maja 2016 roku.
Mecenas
Waldemar ADAMUS, ul. Patriotów 77, 04-950 Warszawa, Tel: +48.22.872.90.98