poniedziałek, 8 lutego 2021

CENTRUM MUZYCZNEGO PARTNERSTWA

 


 

REFLEKSJE O PARTNERSTWIE

 

Asystujecie Państwo w wydarzeniu unikatowym i bez precedensu. Jest to inauguracja egzystencji Centrum Muzycznego Partnerstwa z siedzibą w Bydgoszczy. Wprawdzie inicjatywa Centrum wyszła ode mnie, ale jej realizacja, bez zaangażowania, aprobaty i charyzmy Pani Ewy Stąporek-Pospiech, dyrektorki Państwowego Zespołu Szkół Muzycznych im. Artura Rubinsteina, byłaby absolutnie niemożliwa.

 

    Cele istnienia Centrum:

·       Uświadamianie środowisku wykonawców wartości grania zespołowego od początku kształcenia muzycznego.

·       Uświadamianie środowisku muzycznemu, że artystą jest nie tylko tzw. solista, ale w równej mierze muzyk, który gra w zespole. Wszystko zależy od postawy i profesjonalnego poziomu przygotowania.

·       Uświadamianie środowisku muzycznemu realnego faktu, że znikomy procent a nawet, zaledwie promil spomiędzy nich będzie się w życiu realizować w artystycznej aktywności solistycznej. Wszyscy pozostali, będą się realizowali w artystycznej aktywności zespołowej, we wszystkich możliwych układach, oraz jako pedagodzy. Obowiązkiem kształcenia jest przygotowanie muzycznej młodzieży do tej rzeczywistości zarówno profesjonalnie jak i, co szczególnie ważne, psychologicznie.

·       Promocja idei muzycznego partnerstwa.

   

Droga do celu to:

·       Spotkania/lekcje/wykłady/publikacje

·       Kursy mistrzowskie (master classes)

·       Sympozja

·       Konferencje

·       Koncerty

 

 

 

Wykład prof. Jerzego Marchwińskiego podczas Inauguracji Centrum Kształcenia i Promocji Muzycznego Partnerstwa w Bydgoszczy, 3 listopada 2016.

 

 

Odważam się użyć dwu określeń, unikatowy i bez precedensu, ponieważ według mojego rozeznania, temat partnerstwa, nie tylko muzycznego, właściwie dotychczas nigdy i nigdzie nie był traktowany jako oddzielny. Zwykle partnerstwo kojarzone jest niemal wyłącznie z businessem, czymś oficjalnym i jakby urzędowym. O partnerstwie człowieka z człowiekiem, człowieka z ludźmi, nie ma żadnego śladu ani w literaturze ani w filozofii ani w poezji.

A przecież, przynajmniej w moim postrzeganiu, partnerstwo przynależy do trzech, chyba najbardziej kreatywnych i skutecznych pojęć, łączących ludzi, szczególnie dwoje i stanowiących rodzaj gwaranta sukcesu współżycia i współpracy. Te trzy pojęcia to miłość, przyjaźń i właśnie, partnerstwo. Miłość – to uczucie, przyjaźń – to sojusz, partnerstwo – to mądrość. O miłości, hektolitry atramentu zostały wylane przez pisarzy, poetów i filozofów; o przyjaźni, wydatnie mniej a o partnerstwie, na wszystko co zostało napisane wystarczyłoby zawartość niewielkiego kałamarza.

Mój pierwszy sygnał o znaczeniu muzycznego partnerstwa miał miejsce ponad pół wieku temu, podczas archiwalnego nagrania „Winterreise”. Mimo, że wychowany w klimacie akompaniamentu i akompaniatora uświadomiłem sobie już wtedy, że to, co ma fortepian do zagrania w tym arcydziele, nie ma nic wspólnego z tradycyjnym pojęciem akompaniamentu, lecz jest integralną częścią całości, jaką jest Pieśń Schuberta. Identycznie, jak lewa ręka w Chopinowskim Nokturnie nie jest jakimś dodatkiem, lecz organicznym elementem całości Nokturnu. Marne zagranie tego elementu, degraduje nawet najpiękniej zaśpiewaną kwestię prawej ręki.

Od tego czasu zawsze postrzegałem utwory dla dwu lub więcej wykonawców jako całość, bez względu na to, czy było to arcydzieło Schuberta, Brahmsa czy innego Wolfa, czy utwór skromniej wyposażonego twórcy. Nigdy nie postrzegałem utworu jako różne partie, z których jedna jest uprzywilejowana, realizowana przez tzw. solistę, a pozostała lub pozostałe, subordynowane, realizowane przez tzw. akompaniatorów. Wtedy też jasno uświadomiłem sobie, że wykonawcy utworu zespołowego są artystami równymi, wolnymi, wspólnie odpowiedzialnymi za jakość wykonania, że ich wzajemna relacja jest zawsze partnerska, a nie deformująca, solistyczno-akompaniatorska, przypominająca chód człowieka z jedną nogą upośledzoną, słabszą, albo lot ptaka z jednym mniej sprawnym skrzydłem.

Pojęcie partnerstwa stało się w sposób naturalny dominantą całej mojej skromnej aktywności artystycznej, zarówno wykonawczej jak i pedagogicznej. Swoistego rodzaju odkryciem było uświadomienie sobie, że partnerstwo człowieka z człowiekiem, najpełniej i najbardziej autentycznie identyfikuje się z muzycznym partnerstwem. Dlatego też, moje refleksje, jedynie posługują się pojęciem partnerstwa muzycznego, które pełni funkcje czegoś w rodzaju pretekstu. Doprawdy, chyba idea partnerstwa żadnej innej formy ludzkiej aktywności nie zbliżyłaby się nawet do sformułowanego przeze mnie, nieco uśmiechniętego „Dodekalogu muzycznego partnerstwa”. Stąd zresztą uświadomienie sobie, że sztuka nie jest ornamentem na życiu, że jest życiem samym

Również ok. pół wieku temu spostrzegłem, że indywidualnych wykonawców muzyki, powszechnie zwanych solistami, jest znikomy procent, a może nawet tylko promil. Wszyscy inni, z wyjątkiem instrumentalistów klawiszowych, może harfy i gitary, są wykonawcami, których fundamentalna część aktywności artystycznej upływa w asyście innych wykonawców, od duetu poczynając na wielkiej orkiestrze symfonicznej kończąc. Czyli, w istocie, są wykonawcami zespołowymi.

I tu od razu problem relacji pomiędzy nimi. W pewnym uproszczeniu, rozróżniam dwie opcje relacji pomiędzy wykonawcami zespołowymi: albo partnerska, pomiędzy dwojgiem wolnych artystów, albo układ solista-akompaniator, w zdeformowanym układzie, kiedy jeden z wykonawców jest a priori uprzywilejowany, a drugi, a priori subordynowany.

W moim postrzeganiu, układ partnerski jako jedyny sprzyja osiągnięciu sukcesu wykonania, najlepszego, najpełniejszego rezultatu artystycznego, w klimacie sojuszu, wolności i satysfakcji wszystkich wykonawców. Jestem głęboko przekonany, że ze względu na ten finalny, możliwie najdoskonalszy rezultat kreowania sztuki wykonawczej, dorastanie młodego człowieka w klimacie partnerstwa, winno rozpocząć się niemal od pierwszego kontaktu z nauczaniem muzyki.

Wypada mi dodać, że pewna forma układu akompaniatorskiego funkcjonuje również w realnej rzeczywistości środowiskowej. W przypadku artystycznym, kiedy istnieje relacja pomiędzy elementem wiodącym i wtórującym, których ważność zmienia się w przebiegu utworu, zależnie od woli ich twórcy. Wtedy, wykonawcy są między sobą wymiennie solistami albo akompaniatorami. I w przypadku praktycznym, kiedy tzw. akompaniator, zwykle pianista, pomaga innym wykonawcom podczas rozmaitych konkursów, przesłuchań, w rzeczywistości teatrów operowych, itp.

Stosunkowo niedawno zdałem sobie sprawę, że de facto, w tych moich rozważaniach o partnerstwie, zdecydowanie brak jest jasno sformułowanej definicji i opisu partnerstwa. Dlatego, teraz chciałbym zacytować relatywnie kompletne określenie pojęcie partnerstwa z mojego Eseju o muzycznym partnerstwie:

        „W The Encyclopedia Britannica, hasło Partnership (Partnerstwo), brzmi następująco: “Partnership, voluntary association of two or more persons for the purpose of managing a business enterprise and sharing its profits or losses”, czyli: “Partnerstwo, dobrowolny związek dwu lub więcej osób, którego celem jest prowadzenie przedsięwzięcia oraz dzielenie jego zysków lub strat”.

          Tak brzmi definicja partnerstwa w tej, być może, najznakomitszej encyklopedii, jaka istnieje na świecie. Właściwie, nic dodać, nic ująć. Wszystko jest powiedziane, zwięźle i zrozumiale.

          Ala zaraz po lekturze definicji wspomniała mi się wyborna, niezwykle mądra i ważna anegdota o dociekliwym uczniu, który zapytał mistrza, rabina, czy można w jednym zdaniu streścić całą Torę.  Oto odpowiedź, którą usłyszał z ust mistrza, (podejrzewam, że okraszoną nieco filozoficznym uśmiechem): „Of course, yes. What is hateful to you, do not do to your neighbor. This is the whole Torah. The rest is commentary”, co w dowolnym tłumaczeniu brzmi:” Oczywiście, tak. Nie czyń bliźniemu, co tobie niemiłe. To jest cała Tora. Reszta, to komentarz”.

Podobnie z partnerstwem. Istota encyklopedycznej definicji ma wymiar jednego, krótkiego zdania. Teraz miejsce na komentarz. Oczywiście, będzie to komentarz osobisty. Nigdy nie ośmieliłbym się nawet na chwilę pomyśleć o jakimś komentarzu uniwersalnym.

          Zacznę od refleksji, że partnerstwo, podobnie jak kultura i wszelkie kreatywne relacje pomiędzy ludźmi, nie dzieje się samo. Wszystko wymaga wysiłku, zaangażowania, mądrości, wytrwałości, może też w pewnym sensie poświęcenia i innych, im podobnych, pokrewnych wartości.

          W konkretnym przypadku muzyka, warunkiem nieodzownym jest możliwy do osiągniecia, indywidualny poziom umiejętności profesjonalnych. Nie mam na myśli jakichś wartości absolutnych. Chodzi mi raczej o poziom aktualny, uczniowski, poziom studencki i w końcu, poziom dojrzałego artysty.

          Spomiędzy wielu ważnych wartości, zdecydowałem się do mojego osobistego komentarza wybrać 12, bez jakiejś hierarchicznej kolejności, które mogą stanowić listę potrzebnych elementów dla w miarę kompletnego obrazu całości. Taki, wspomniany już „Dodekalog muzycznego partnerstwa”.

 

          Są to:

Wartość pierwsza: Wspólna, wzajemna odpowiedzialność za całość wykonania.

          Solista realizuje wykonanie utworu sam jeden, na swoją wyłączną odpowiedzialność. Jego jest sukces i jego jest niepowodzenie. Nie musi z nikim i z niczym się liczyć.

          W partnerskim wykonaniu zespołowym, odpowiedzialność ma podwójny charakter: za część utworu realizowaną przez siebie oraz za walor całości. Wykonawca winien działać w nieustającej świadomości, że marnie realizowana przez niego część utworu, degraduje wykonanie, deprecjonując wysiłek i starania pozostałych uczestników wykonania.

Wartość druga: Wzajemność.

          Niepodobieństwem jest wyobrazić sobie partnerstwo w jedną stronę, podobnie jak przyjaźń. Jedynie, w pewny sensie, można sobie wyobrazić miłość nieodwzajemnioną. Oczekiwanie szczęścia i sukcesu w takim układzie jest osobistą sprawą zakochanego, na jego wyłączną odpowiedzialność.

          Zawsze myślałem – proszę mi wybaczyć, że zacytuje sam siebie: To, że ja panią kocham, pani do niczego nie zobowiązuje, a mnie, do niczego nie upoważnia.

Wartość trzecia: Rozumienie.

          Rozumienie pojmuję zarówno w sensie dosłownym, jak i w sensie szerokim. W sensie dosłownym, prostym, wbrew wszelkim pozorom, rozumienie wydaje się być niepozbawione znaczenia. Każdy człowiek przecież, nawet we wspólnym, rodzimym języku, ma specyficzny sposób wysławiania się i wypowiadania swych myśli, indywidualne poczucie humoru, intonację i styl zwracania się do bliźnich. Nierzadko się zdarzają nieporozumienia, nawet irytujące, będące wynikiem właśnie tych pozornie błahych drobiazgów.

          Rozumienie szersze, głębiej dotykające całej sfery psychologicznej, to znajomość indywidualnych cech partnera, jego temperamentu i osobowości. Za ważną uważam też odmienność wynikającą np. z płci. Zawsze miałem inne poczucie muzycznego bycia partnerem mężczyzny albo kobiety. Można wprawdzie uznać, że w sferze czystej profesji nie ma znaczenia, ale jest to równocześnie niuans, który ma wpływ na komfort bycia razem.

Wartość czwarta: Otwarcie na dialog.

          Lubię takie oczywiste stwierdzenie, ze dwa monologi nie tworzą dialogu. Istotnie, kiedy każdy z partnerów zajmuje się wyłącznie swoją kwestią, bez żadnego związku z kwestią partnera, dialog po prostu nie istnieje. W równej mierze dotyczy to dialogu w muzycznej profesji, jak i w zwyczajnym byciu razem z drugim człowiekiem.

Wartość piata: Gotowość rozumienia odmienności partnera.

          Wprawdzie powszechnie wiadomo, że każdy człowiek jest jednostką unikatową i niepowtarzalną, ale w zwyczajnych relacjach nader często zapomina się o tym. Dotyczy to szczególnie dłużej trwającego układu z partnerem lub partnerami. Te zrozumiałe odmienności mogą stać się problemem, kiedy w miejsce atrakcji zaczyna pojawiać się trudna do uniknięcia irytacja.

          Nie należy też do najłatwiejszych zaakceptowane faktu, że w równym stopniu gotowość rozumienia odmienności dotyczy nas samych, tzn. że partner winien wzajemnie rozumieć nasze odmienności, podobnie jak my jego.

          Nieoceniona jest świadomość tego zjawiska, która ułatwia poruszanie się po tym delikatnym i nader drażliwym terenie.

Wartość szósta: Wewnętrzna przestrzeń.

          Chodzi mi o przestrzeń myślenia, która zapewnia w miarę bezkonfliktowe przebywanie i współpracę z partnerem, wolne od doktryn, zawężonych preferencji estetycznych, obciążeń moralnych i historycznych, światopoglądowych, niekiedy politycznych, czy nawet śladowych kojarzeń rasowych.

          Taka przestrzeń w ogromnej mierze zapewnia luksus i komfort bycia razem i współpracy z partnerem, niemal całkowicie gwarantuje swobodę wypowiedzi artystycznej.

Wartość siódma: Zdolność równoczesnego słyszenia siebie i partnera.

          Jest to jedna z podstawowych odmienności pomiędzy wykonywaniem solowym i zespołowym. Nie jest z pewnością odkrywcze, jeśli wspomnę, że solista słyszy wyłącznie sam siebie. Z kolei, muzyk wykonujący w zespole, musi, po prostu musi doskonale słyszeć sam siebie i równocześnie, słyszeć i rozumieć, co gra jego partner.

          Jestem przekonany, że jest to nie tylko zdolność, ale również umiejętność, której można nauczyć.

          Nie widzę specjalnego powodu, żeby uświadamiać znaczenie i wartości takiego słyszenia dla fascynacji kreowania sztuki wykonawczej i zwyczajnego życia. Bo czyż ta powinność równoczesnego słyszenia i rozumienia siebie i partnera nie dotyczy w równym stopniu wspólnego grania jak i codziennego bycia razem z drugim człowiekiem?

Wartość ósma: Kultura bycia z drugim człowiekiem.

          Chciałoby się powiedzieć, że wymagania kultury są powinnością bycia z drugim człowiekiem w każdej sytuacji, w równej mierze profesjonalnej jak i tej, zwyczajnej, codziennej. W sytuacji wspólnego działania, kultura zachowania się, wzajemnego zwracania się do siebie w klimacie napięcia i zaangażowania w pracę, wydaje się być czymś szczególnie oczekiwanym.

Wartość dziewiąta: Takt w rozwiązywaniu napięć.

          Jestem przekonany, że w partnerstwie, nawet najpełniejszym i najdoskonalszym, pewne napięcia są nieuniknione. Przecież naiwnością byłby oczekiwanie, że partnerstwo jest jakąś permanentną sielanką.

          Napięcia są, być może, wynikiem złożoności ludzkiej natury, ale również pozornie błahych sytuacji, które mogą nieść w sobie ukrytą groźbę poważniejszego konfliktu.       

Wydaje się również, że walka przynależy istocie człowieczeństwa. Ważne, żeby w walce wektory sił były skierowane ku wspólnemu dobru, a nie przeciwko sobie.

          W sytuacji pojawiających się napięć, takt w ich rozwiązywaniu jest po prostu nieoceniony. Warto może też zachować świadomość, że pewne niewygody, które odczuwam podczas bycia z drugim człowiekiem, są w jakimś sensie odwracalne, tzn., że partner może również odczuwać niewygody bycia ze mną. (Wciąż to partnerskie oczekiwanie wzajemności!).

Wartość dziesiąta: Zdolność akceptowania kompromisu.

          W delikatnej materii pewnych odmienności preferencji estetycznych, jest to chyba czymś oczywistym. Za wielce pomocną uważam świadomość, że interpretacja muzycznej frazy wcale nie musi być identyczna u wszystkich wykonawców zespołu, którzy są przecież profesjonalistami i żaden nie proponuje muzycznych nonsensów. A pewne odmienności i niuanse interpretacyjne, które wynikają ze zrozumiałych różnic indywidualnych, mogą wykonanie wręcz uatrakcyjnić i ubarwić.

          Próby uniformizacji na ogół kończą się niepowodzeniem. Tu właśnie jest miejsce na kompromis, umożliwiający aprobatę odmienności i swobodę wypowiedzi.

Wartość jedenasta: Szacunek i zaufanie do partnera.

          Nie tylko oczywisty szacunek do umiejętności profesjonalnych, ale również do wartości czysto ludzkich, postawy życiowej, sposobu postępowania z drugim człowiekiem, umiejętności radzenia sobie z trudnościami i rozlicznymi problemami współżycia. Jednym słowem, do wszystkiego, co składa się na pełny obraz osobowości.

Wartość dwunasta: Wyrozumiałość wobec niedoskonałości partnera i… swoich własnych.

          Od razu chciałoby się zacytować angielskie:” Nobody is perfect”, czyli „Nikt nie jest doskonały”. I nie jest to zwyczajne porzekadło. Rozumienie i aprobata tego oczywistego drobiazgu, chroni przed szkodliwą irytacją, a w stosunku do siebie samego, pozwala zachować dystans wobec własnych niedoskonałości, być może nawet zapobiega destruktywnej frustracji i ekscesywnej rozterce.

                    Wszak, Errare humanum est, Błądzenie jest rzeczą ludzką. Błąd jest wliczony w koszt postępu i rozwoju. A lęk przed błędem może być gorszy i bardziej szkodliwy niż sam błąd.  Ode mnie zależy, czy w tym, w gruncie rzeczy niemiłym zjawisku potrafię dostrzec element pozytywny, kreatywny, czy jedynie destruktywny i negatywny.

     

 

          Jak wspomniałem, mój komentarz do encyklopedycznej definicji jest osobisty, nazwałbym go nawet, autorski. Wymiar pojęcia partnerstwa, a partnerstwa w muzyce w szczególności jest bardzo duży, dlatego też, pewna selekcja ważności różnych jego elementów jest nieunikniona. Elementy, które przedstawiłem dla moich celów, wydają się dawać zwięzły i konkretny obraz tej absolutnie fascynującej relacji profesjonalnej i międzyludzkiej.

Zdaję sobie również sprawę, iż moje refleksje o muzycznym partnerstwie mają charakter idei, która niekoniecznie znajduje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Ale pocieszam się, że nawet Dekalog, ze swoim „Nie zabijaj”, „Nie cudzołóż”, „Nie kradnij”, jakże często nijak się ma do tego, co dzieje się pomiędzy ludźmi. W moim prywatnym dekalogu np., od ponad pół wieku wołam „Bądź partnerem”, a wciąż jeszcze słyszę wokół „Bądź akompaniatorem!”.

 

I tyle cytatu z Eseju. I jeszcze, na zakończenie, jeden krótki cytat z wystąpienia, które zaprezentowałem na ostatnim Kongresie Kultury (2016):

 

„Nie skrywam też, że marzy mi się, aby partnerstwem, tym cudownym, fascynującym pojęciem zajął się na serio jakiś profesjonalny filozof, jakiś Sokrates, może jakiś poeta, jakiś Szekspir albo ktoś, jak nasz Kotarbiński”.

 

Dzisiaj w Bydgoszczy, w tym absolutnie niezwykłym mieście, które nie bacząc na mody i prestiże, skutecznie kreuje rzeczywistość, Centrum Promocji Partnerstwa stawia pierwszy krok. Wierzę, że w drodze na Parnas, będą następne.

 

Zakotwiczenie Centrum w szkolnictwie nieakademickim uważam za fakt szczególnie pozytywny i ważny. Ulegam pokusie i przywołuję jedno z moich ulubionych przysłów „Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”. (As the twig is bent, the trees inclined). Jeśli za młodu, niemal od zarania spotkania z muzyką, młody człowiek nasiąknie skrzywioną relacją wobec wykonywania zespołowego, jeśli nierozważnie zostanie zakodowana w jego mentalności relacja solista-akompaniator zamiast partnerskiej, jeśli od dziecka, z dala od zachwytu nad pięknem  muzyki i wspólnym kreowaniem sztuki ugrzęźnie w impasie solisty jako jedynej alternatywy sukcesu, jego dorosłe życie, w miejsce radości i satysfakcji, ma szanse upłynąć głównie w klimacie wszelkich odcieni frustracji. Wyznaję, że podczas wszystkich, ponad półwiecznych spotkań z młodymi, starałem się ich przygotować do walki z tymi frustracjami.  I taki postrzegam również nadrzędny cel zaistnienia Centrum.

 

 

Bydgoszcz, 3 listopada 2016


 

 (jmarchwinski@gmail.com)

 

 

 

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz