Prof. Jerzy Marchwiński
Siedem „Grzechów głównych” wykonywania
zespołowego
W moim postrzeganiu, istnieją dwa zestawy sygnałów, czy
jak je można nazwać, przykazań, które w założeniu przynajmniej winny stanowić
podstawę udanego, zbiorowego bycia razem. Są to Dekalog i właśnie Lista
„Siedmiu Grzechów Głównych”. (Dla
przypomnienia: pycha, chciwość, nieczystość, zazdrość, nieumiarkowanie w
jedzeniu i piciu, gniew i lenistwo). Niezależnie od ich kontekstu
religijnego, stanowią rodzaj memento, którego wypadałoby nie tracić z pola
widzenia. W założeniu, mają szanse, by współistnienie uczynić udanym,
kreatywnym, zwyczajnie, po prostu ludzkim. Może od razu warto uświadomić sobie,
że ich realizacja potrafi, niestety, przebywać głównie w sferze marzeń, jeśli
nie utopii.
W moim prywatnym
Dekalogu, a raczej „Dodekalogu Muzycznego
Partnerstwa”, zawarłem listę fundamentalnych wartości, które mają szansę pomóc
tworzyć udane partnerstwo. Aktualnie, chcę nieco szerzej chcę zająć się Listą
„Siedmiu Grzechów Głównych” grania zespołowego. Mam nadzieje, że zarówno
Dodekalog jak i Lista, mogą stać się przydatne poszukującemu konkretnych
wskazań profesjonalnych.
Oto one:
Grzech pierwszy.
Być może najgroźniejszy, to niedostatek przygotowania utworu. Wbrew dość
powszechnemu przekonaniu, utworu zespołowego nie da się wykonać po kilku
zaledwie przegraniach, albo zgoła a vista;
tzn. można, jak to niestety robi sporo wykonawców. Ale wykonanie takie, według
mnie, nie wykracza wtedy poza tandetę, taki muzyczny fast food.
Obowiązek
doskonałego przygotowania się winien być dożywotnio zakodowany w mentalności
każdego wykonawcy, bez względu na to, czy gra sam, czy w zespole, czy jest
wyposażony w talent ogromny, czy tylko w skromne zdolności.
Kreacje
pianistyczne w rodzaju Giesekinga, grającego Pieśni Mozarta wespół z Elizabeth
Schwarzkopf, albo Alicji de Larrocha w Pieśniach de Falli z Victorią de los
Angeles, są żywym dowodem, jak wielkim może być granie pianisty ze śpiewakiem.
Schwarzkopf opowiadała mi zresztą, jakie niezapomniane wrażenie zrobiła na niej
długa, kilkutygodniowa praca Giesekinga nad pianistycznym przygotowaniem tychże
Pieśni.
Jestem
doprawdy głęboko przekonany, że partnerowanie z nut lub na pamięć, jest
drastycznie inne. Pianista grający na pamięć ma wiele wymiernych szans na
lepsze i bardzie skuteczne skupienie się nad dźwiękiem fortepianu, na słyszeniu
partnera, a nawet na sytuacji wizualnego związku z nim. Sytuacyjnie, grający na
estradzie na pamięć sprawia wrażenie prezentowania się, jako pianista/partner,
nie jak akompaniator ze wzrokiem przyklejonym do pulpitu, z – nie daj Boże –
siedzącym obok przewracaczem kartek. Bo taki przewracacz, wiem, że często
nieodzowny, to jednak przecież czysty, sytuacyjny dysonans. Niestety,
postrzegam obecność dwojga artystów na estradzie, niemal, jako coś intymnego,
wcale nie odległego od aktu miłosnego. Przewracacz, czyli ten trzeci w
układzie, to zwyczajny intruz! Wiem, że wprawdzie ma to cechy mojej prywatnej
idiosynkrazji, ale wiem też, że nie jestem w moich odczuciach osamotniony.
Przyznam
się, że nawet podczas wykonania Brahmsa „Ziegeunerlieder” z Christą Ludwig,
wielki Leonard Bernstein grający z nut w towarzystwie przewracaczki, wyraźnie
zakłócał mi wrażenie prawdziwego partnerstwa. Moje odczucie dryfowało w
kierunku przygnębienia. Z kolei, nie zapomnę też Koncertu skrzypcowego Piotra
Czajkowskiego, w warszawskim wykonaniu Itzhaka Perlmana, któremu wręcz
oszałamiająco partnerował dyrygujący orkiestrą na pamięć Zubin Mehta. Miałem
wrażenie, że słucham niemal nieznanego mi przedtem utworu. Arcymistrzowstwo!
Zdaje
sobie sprawę z moich prywatnych preferencji. Dla mnie, a może i dla innych
słuchaczy, żywy koncert, to nie tylko spotkanie z dźwiękiem. Do tego mogą
służyć nagrania. Koncert, to happening, artystyczna przygoda dla kogoś, kto
przyszedł do Filharmonii, nie żeby „oceniać”, tylko przeżyć coś niezwykłego,
pięknego, oferowanego mu przez żywego artystę.
Przygoda ta zaczyna się od wyjścia artysty na estradę, a kończy na
ostatnim gościu opuszczającym Green Room. Dlatego, psychologicznie, nie tylko
wizualnie, dwu wykonawców bez nut, albo, z kolei dwu wykonawców z nutami
(szczególnie, przy wykonywaniu sonat), od razu daje mi komfortowe poczucie
zrównoważonego partnerstwa, obietnicę wydarzenia, w którym ma swój udział dwoje
artystów, a nie – solista i akompaniator, nawet, jeśli miałby nim być cesarz
akompaniatorów.
Oczywiście,
zdaje sobie sprawę z problemów grania na pamięć, z konieczności pokonania
zrozumiałych barier psychologicznych. Ale przecież, w istocie, dotyczy to problemu
przygotowania. Podejrzewam, że większości pianistów, po prostu nie chce się
wykonywać całej tej pracy. Dla wyjaśnienia podkreślam, że moje refleksje
dotyczą wykonań koncertowych, jak je nazywam „filharmonicznych”, a nie, tzw.
„użytkowych”, kiedy np. pianista musi współpracować przy egzaminach, audycjach
lub rozmaitych konkursach, co łączy się z koniecznością opanowania wielkiej
ilości utworów.
Wyznaję,
że u moich podopiecznych starałem się świadomie i bardzo wytrwale wzbudzić
nawyk, potrzebę starannego i dogłębnego przygotowania. Jednym z bardziej
skutecznych argumentów było zapytanie, czy ktoś z nich odważyłaby się wyjść na
estradę z tak przygotowanym utworem solowym, jak demonstrował z pieśnią lub
sonatą u mnie, w studio. Zawstydzenie
było zwykłą, generalną reakcją.
Jakby
dla wyjaśnienia dodaję, że nie nalegam, aby wszyscy muzycy wykonywali
bezwzględnie i wyłącznie na pamięć. Nalegam natomiast, aby umieli na pamięć
wszystkie utwory, nawet, jeśli w warunkach koncertowych, będą chcieli lub
musieli posługiwać się nutami. Nauczenie się na pamięć wymaga przecież czasu,
zaangażowania, solidnej pracy, a więc jest rodzajem profesjonalnej inwestycji
bardzo zresztą opłacalnej. Wielokrotnie pytano mnie, jak sobie poradzić w
życiu, w domyśle, jak zrobić karierę. Nieodmiennie odpowiadałem, że należy się
perfekcyjnie przygotowywać i jak najlepiej przedstawić. Doskonałego wykonania
nie da się ukryć. Zawsze jest szansa, że zostanie dostrzeżone, ocenione i może
stać się trampoliną do kariery. A sens pracy nad utworem? Często z uśmiechem
opowiadam studentom chyba powszechnie znaną anegdotę o muzyku, który na
Broadwayu zapytał przechodnia, jak się dostać do Carnegie Hallu. „Practice, practice, my son!”.
Oczywiście,
przygotowanie utworu to nie tylko praca nad tą jego częścią, którą ma się
samemu do zagrania. To jest nauczenie się całego utworu na pamięć, czyli
również kwestii partnera, a w przypadku partnerowania śpiewakowi, perfekcyjne
opanowanie tekstu, który przecież, jak wiadomo, jest kluczem do interpretacji.
Generalnie,
wykonawca skromniej wyposażony, ale lepiej przygotowany, oferuje lepszej
jakości finalny rezultat artystyczny, od tego, wprawdzie bardziej zdolnego, ale
który na skutek nonszalanckiego stosunku do pracy, przedstawia na estradzie
produkt lichy. Zdarzyło mi się być świadkiem nieudanego partnerowania
znakomitej śpiewaczce przez jedną z najbardziej elitarnych orkiestr światowych,
dyrygowaną przez kogoś z czołówki listy rankingowej, na jednym z najbardziej
prestiżowych festiwali światowych. Wszystko odbywało się po jednej próbie,
podczas której „maestro” ani raz nie zaszczycił artystki spojrzeniem, bo jego
wzrok był przyklejony do partytury, być może widzianej po raz pierwszy. Całe
wykonanie było relatywnie marne. Miesiąc później ten sam utwór, z tym samym wykonawcą,
ze znacznie skromniejszą orkiestrą, ale po licznych próbach, z o wiele mniej
sławnym maestro, dyrygującym niemal bez spoglądania w partyturę, zabrzmiał
nieporównanie piękniej i bardziej komfortowo w słyszeniu, a partnerowanie było
perfekcyjne. I nie był to jedyny przypadek, którego byłem świadkiem. Wydaje mi
się czymś oczywistym, że czasu i wysiłku włożonego w przygotowanie utworu, po
prostu, nie da się przeskoczyć.
Podstawowy
scenariusz przygotowania się wykonawcy do pierwszej próby, do pierwszego
spotkania z partnerami, wydaje mi się być następujący: nauczenie się swojej
części utworu; zapoznanie się z partyturą, z całością utworu; w utworach ze
śpiewem, dokładne zapoznanie się, a nawet wręcz pamięciowe opanowanie tekstu
(był to jeden z postulatów Richarda Straussa, utrwalony w jego „Wskazówkach dla
młodego dyrygenta”, Ten Golden Rules for the Album of a Young Conductor ).
Grzech
drugi. Granie równoległe. Każdy z wykonawców realizuje swoją
rolę w utworze, nawet sprawnie i poprawnie, ale jakby bez żadnego związku z
partnerem. Takie dwa monologi, które, jak wiadomo, nie tworzą dialogu, jakim de
facto jest wspólne wykonywanie muzyki. I przecież nie tylko wykonywanie
muzyki, ale wręcz wszystko to, co nazywa się wspólnym życiem, wspólnym byciem
człowieka z człowiekiem, z ludźmi.
Niekiedy
zastanawiam się nad przyczyną takiego wykonywania. Podejrzewam, dwie. Pierwsza,
to rodzaj psychicznej samotności, takie obywanie się bez potrzeby kontaktu z
drugim człowiekiem. Po prostu, jest się skoncentrowanym wyłącznie na własnych
potrzebach, a dialog, w jakimś skrajnym przypadku, może nawet przeszkadzać. Jest to chyba mentalność
tzw. „singla”. I druga, to zwyczajne niedoinformowanie przez niekompetentnego
pedagoga. Osobiście jestem głęboko przekonany, że w tym, co dotyczy profesji,
niemal wszystkiego można nauczyć. Chodzi oczywiście o kogoś, kto jest choćby
tylko zwyczajnie inteligentny i nie stawia psychicznego oporu. Wiadomo tylko,
że nie można nauczyć talentu. Lecz to już inna sprawa.
Przyznam
się, że nie mam najmniejszych problemów i wątpliwości w rozpoznaniu grania
równoległego. Działa zresztą na mnie zniechęcająco i wręcz, irytująco; nie wiem
czy podobnie działa na innych. Domyślam się, że nie. Ponieważ w rozmaitych
gremiach oceniających, w jury konkursów i egzaminów, wielu autorów bardzo
wysokich ocen grania zespołowego, zdumieniem reagowało na moje, raczej bardzo
niskie.
Grzech trzeci. To defekty
frazowania. Frazy recytuje się często bez rozumienia ich struktury, bez
elementarnego respektu wobec interpunkcji. Jedna fraza wchodzi na drugą, zanim
pierwsza jeszcze nie przestała wybrzmiewać.
Defekt ten wydaje mi się być jednym z najbardziej powszechnych.
Nie tylko u młodych adeptów sztuki wykonawczej, ale wręcz już u tych
dojrzałych, jak ich nazywam, „filharmonicznych”. Generalnie, czas pomiędzy
frazami jest skracany, recytacja jakby z zadyszką, bez żadnego uzasadnienia
interpretacyjnego.
Najbardziej newralgicznym jest w istocie nie sama fraza,
tylko to, co się dzieje pomiędzy. Wprawdzie fraza może być logiczna i
atrakcyjna, ale cały efekt zniweczony relacją z następną. Bardzo często
wykonawca jest nieświadom tego, że taki brak logiki i nade wszystko,
przestrzeni, działa na niekorzyść jego samego. Nawet, jeśli sam może się obyć
bez wspomnianego czasu i przestrzeni, potrzebuje ich odbiorca, który musi
zrozumieć to, co mu wykonawca przedstawił, odreagować napięcie, przygotować się
do odbioru dalszego ciągu lub spotkania z nowym. Jeśli tego nie otrzymuje, w
miejsce radości i zadowolenia z kontaktu z muzyką, pojawia się zrozumiała,
chociaż nie do końca uświadomiona irytacja. Może tu tkwi sekret powodzenia
jednych i niechęci wobec drugich wykonawców?
Solista, który z natury rzeczy wykonuje utwór na własna
odpowiedzialność, inaczej mówiąc na własne ryzyko, może sobie pozwolić na
dezynwolturę muzycznej recytacji. Sukces lub niepowodzenie występu jest
przecież jego prywatną sprawą. Sytuacja muzyka wykonującego w zespole, jest
drastycznie różna. Moje frazowanie musi być czytelne i zrozumiałe dla partnera,
który, w przeciwieństwie do odbiorcy nie jest pasywny, lecz powinien mieć
szansę aktywnie reagować na logikę mojej propozycji. Nasza logika jest, więc
jakby wspólna, wzajem od siebie zależna.
Jestem przekonany i mam to sprawdzone wieloletnim
doświadczeniem, że skuteczne uświadomienie tej sytuacji a w konsekwencji,
osiągniecie wykonawczego sukcesu zbiorowego działania, jest możliwe i
wykonalne.
Grzech czwarty:
To zaniedbania i dezynwoltura w stosunku do dynamiki, artykulacji oraz agogiki.
Wprawdzie tego typu zaniedbania dotyczą każdego
wykonania, w tym solowego, ale w wykonaniu zespołowym, nabierają szczególnie
ważnego znaczenia. Wykonawca zespołowy nie jest sam jeden wyłącznym panem
swojej dynamiki, artykulacji i agogiki. Wszystko odbywa się w zależności, jak
to nazywam, w kontekście z kwestią realizowaną przez partnera.
W kontaktach z moimi studentami, używam określenia
„dynamika relatywna”. Forte, kiedy
realizuję ja sam, może w niczym nie przypominać forte granego w kontekście z partnerem, śpiewakiem albo różnymi
instrumentalistami. W absolutnie równym, albo nawet jeszcze większym stopniu
dotyczy to dyrygentów. Forte
orkiestry są rozmaite, inne u Mozarta, inne u Richarda Straussa.
Staram się unikać, a właściwie, eliminuję określenia typu
„ciszej”, „głośniej”; uważam je za trywialne, albo wręcz prostackie. Uważam, że
określenie „w kontekście”, „w relacji” z partnerem, jest najbardziej adekwatne
i pojemne. Są przecież różni partnerzy, dysponujący instrumentami i głosami o
różnym wolumenie oraz charakterze.
Niezwykle ważną jest również możliwość adaptacji dynamicznej z
partnerem, zależnie od warunków akustycznych i od konkretnego instrumentu,
fortepianu lub orkiestry, który ma się do dyspozycji.
Grzech piąty:
Brak znajomości tego, co mają do zagrania partnerzy.
Jest to
jeden z głównych grzechów najczęściej popełnianych. W pewnym sensie, wykonawcy utworu zespołowego
dowiadują się o pełnym kształcie utworu dopiero w czasie prób. Dyrygent i
pianista są w bardziej uprzywilejowanej sytuacji, ponieważ mają przed sobą
partyturę. Nawet śpiewak, „widzi” całą pieśń lub nawet arię razem z partią
fortepianu. Ale już np. skrzypek, grając sonatę, widzi de facto tylko swoją, tzw. prymkę,
zapisaną na jednej pięciolinii, nie ma pojęcia, co się dzieje w reszcie utworu.
Dowiaduje się dopiero podczas prób. Jakby na ironię, szkodliwi pedagodzy karmią
studenta określeniem, że to właśnie ich partia jest solowa, a reszta, czyli
fortepian, to „akompaniament” patii solowej. Ta demoralizująca deformacja z
okresu studiów ma tendencję utrwalać się na całe życie. Powoduje zdecydowanie
fałszywy obraz relacji pomiędzy grającymi i co najgorsze, drastycznie deformuje
finalny walor nawet u już dojrzałych, samodzielnych artystów. Jest wielką wadą
błędnej dydaktyki, mocno zasklepionej w zdecydowanie złej tradycji, kiedy
fałszywi pedagodzy z lubością wpajają swoim studentom, że Sonaty Beethovena, są
to utwory na skrzypce z akompaniamentem fortepianu. Jakże to jest szkodliwe i
dalekie od kreatywnej idei muzycznego partnerstwa! Zwłaszcza, że np. właśnie
Sonaty Beethovena są w rzeczywistości „für Klavier und Violine”, a np. Sonaty
Mozarta wprost „für Klavier mit Violine obligato”!
Grzech szósty:
Brak świadomości, że wszyscy grają jeden, cały utwór, a nie tylko jego
indywidualną część.
Jedna z głównych przyczyn tego powszechnego braku
świadomości, jest niewątpliwie zakorzeniony podział utworu zespołowego na tzw.
partie, szczególnie partie tzw. solisty i tzw. akompaniatora. Oczywiście,
określenie „partia„ ma swoje
upraszczające znaczenie dla nazwania tego, co ma do zagrania każdy z
poszczególnych wykonawców, skrzypek, altowiolista czy wiolonczelista, ale jest
w tym jednocześnie groźba rozbijania utworu właśnie na oddzielne partie.
Scalenie utworu to świadome zaakceptowanie, że nawet pojedyncze pizzicato nie
jest jakimś oddzielnym dźwiękiem, lecz czymś istotnym, co przynależy do
dramaturgii całości.
Moim studentom staram się zakodować powinność studiowania
utworu z zapisu całości. W zasadzie, instrumentalista nie widzi całego utworu,
on go tylko słyszy, najczęściej dopiero po wielu próbach w zespole. Pianista
nie ma z widzeniem problemu, ponieważ w jego nutach zawsze jest pełny zapis. Problemem dla pianisty, na który zwracam
wielką uwagę to nawyk, a właściwie umiejętność i powinność ciągłego
kontrolowania całego zapisu, podobnie jak to realizuje dyrygent,
niejednokrotnie zmuszony do równoczesnego, pionowego „widzenia” wielu
pięciolinii. W zasadzie, śpiewacy również widzą to, co mają sami do zaśpiewania
i, jak to wynika z druku, to, co ma do zagrania np. pianista, klawesynista lub
organista, a nawet zespół. Główny problem, to zapis dla instrumentalisty,
realizowany przeważnie na jednej pięciolinii, tzw. popularnie, „prymka”. Dla
obrazu całości utworu, podczas przygotowywania się do prób, nieodzowne jest
studiowanie całego zapisu, np. z partytury, jaką w rzeczywistości są nuty
pianisty, albo np. z partytury zespołu (od duetu poczynając).
Te, wspomniane powyżej, są to problemy i przyczyny
konkretne, bezpośrednie. Głównym problemem wydaje mi się jednakże być
świadomość i wyobraźnia, umiejętność słyszenia i rozumienia utworu wyłącznie na
podstawie zapisu. Czyli taka umiejętność jakby dyrygencka. Oczywiście, nie
pojawia się ona sama, na podstawie jakiegoś jednorazowego aktu woli. Jest to
umiejętność, wielce przydatna, której można, a nawet powinno się nauczyć.
Zwrócenie uwagi na ten ważny aspekt profesjonalny, jest jedną istotnych
powinności mentora. Przecież dopiero po takim przestudiowaniu partytury, w
domyśle, całego zapisu, ukazuje się logika i struktura kompozycji, dająca
niebudzące wątpliwości wskazania wykonawcze.
Grzech siódmy:
Brak rozróżnienia elementu wiodącego i wtórującego, oraz respektowania relacji
pomiędzy nimi.
Jest to kolejny grzech, który jest skutkiem wadliwego
przygotowywania się, czyli koncentracji głównie na tym, co ma się samemu do
zagrania. Przecież z samej tzw. „prymki” wcale nie wynika rozeznanie, co jest
elementem wiodącym i co wtórującym. Wspominam z pewnym rozbawieniem próbę
wspólnego wykonania sonaty F-dur Brahmsa na wiolonczelę i fortepian ze słynnym
wiolonczelistą, który najwyraźniej nie zadał sobie trudu spojrzenia na cały
zapis, czyli po prostu do nut pianisty, tylko pozostał na etapie studiowania
wyłącznie swojej pięciolinii. W drugiej części Sonaty jest cudowny, arcypiękny
chorał grany przez pianistę – przynajmniej dla mnie, ewidentnie wiodący - w trakcie
którego wiolonczelista gra serię pizzicat, wprawdzie też mających swoje
znaczenie, ale przecież wtórujących. Przyznam się, że trochę osłupiałem, kiedy
mój „partner”, niewątpliwie uważający się za tzw. „solistę”, w sposób
niewybrednie agresywny zaczął się domagać, żebym podporządkował ten chorał jego
pizzicatom. Wystąpiliśmy wspólnie dwa razy, pierwszy i ostatni!
Problem elementu wiodącego i wtórującego, jak wszystko w
sztuce, oczekuje traktowania inteligentnego, przestrzennego i elastycznego.
Wprowadziłem go do zestawu moich osobistych refleksji ze świadomością umowności
i oczywistego uproszczenia. Generalnie, wykonawca nie powinien mieć z ich
zdefiniowaniem i rozróżnieniem specjalnych trudności, zwłaszcza w muzyce, którą
określam mianem klasycznej. Muszę wyznać, że trudno jest mi zaakceptować
wykonania, szczególnie niektórych dyrygentów, które sprawiają wrażenie
kompletnego bełkotu i rozgardiaszu motywów, fraz, które próbuje scalić i nadać
im jakiś sens relatywnie mechaniczną dyscypliną rytmiczną Najczęściej, to, co
ważne, bywa nieobecne, a to, co powinno stanowić wspierające dramaturgię tło,
podstawę, eksponowane jest ponad wszelką przyzwoitość. Mogę się tylko domyślać,
że tacy wykonawcy prawdopodobnie nie słyszeli o konsekwencjach relacji ważne/mniej
ważne w utworze. Zdumiewa mnie również, że nierozumienie relacji
wiodące/wtórujące, bardzo często zdarza się w wykonaniach solowych. W każdym
razie, nie jest to wyłączna domena wykonań zespołowych.
Wszystkie to moje refleksje w nieco posępnej serii Grzechów
przedstawiłem ze świadomością, że przecież nie są one dożywotnie, a nawet ci,
którzy je popełniają nie muszą się obawiać groźby wiecznego potępienia. Zawsze
jest możliwość ekspiacji. Jak już wspomniałem w innym akapicie, w moim
postrzeganiu, grzech jest nierozdzielny od świadomości. Jeśli nie wiem, że
popełniam grzech, to tak jakbym go nie popełniał. Moje czyny dopiero wtedy
stają się grzechami, jeśli jestem w pełni świadom ich zła i nic nie robię w
kierunku, żeby tego zła (w miarę możności) więcej nie popełniać. Dokładnie jest
tak samo w przypadku tych sławetnych „Siedmiu!”. Najczęściej przyczyna
grzeszenia nie jest wyłączną sprawą wykonującego. To głownie skutek wadliwej
dydaktyki i niekompetencji mentora. Oczywiście, nie mam żadnych szans udowodnienia
tej refleksji empirycznie, ale, proszę mi wierzyć na słowo, sprawdzone
wieloletnim doświadczeniem, że uświadomienie „grzechu”, potrafi zdziałać cuda i
skutecznie zmienić walor wykonania nawet, jeśli nie z natychmiastowym
rezultatem, to w każdym razie w rozsądnym czasie, zależnym od zdolności
zainteresowanego i jego gotowości do korekty.
W podsumowaniu miałbym pokusę przedstawić dwie refleksje.
Pierwsza, że w istocie, wszystko się sprowadza do problemu przygotowania. I nie
tylko ogólnego przygotowania do występu, ale może najbardziej do pierwszej
próby, do pierwszego spotkania z partnerami. U moich studentów z determinacją
staram się utrwalić jedynie słuszny nawyk doskonałego, kompleksowego
przygotowania do pierwszego spotkania z partnerami. Uświadamiam, że
zaprezentowanie się partnerowi bez przygotowania, z wszystkimi, ewidentnymi
wadami profesjonalnymi, jest po prostu i zwyczajnie nietaktowne, a nawet
niemoralne. Wzajemność w przygotowaniu do pierwszego spotkania ze mną, jest
czymś, czego mam prawo oczekiwać od swojego partnera. Niestety, te moje
gorzkawe refleksje nie są jakimś wymysłem.
Ze zgrozą wspominam pierwsze spotkanie z wybitnym, polskim kwartetem (Nomina sunt odiosa!), którego członkowie
na pierwszym spotkaniu zademonstrowali wykonanie na poziomie nieporadnej
lektury. Do dzisiaj nie mija mi uczucie niesmaku. Albo światowej sławy dyrygent
(znowu te Nomina odiosa!), który
odważył się przyjść na pierwszą próbę, w ogóle nie wiedząc, czym ma dyrygować!
To nie są wymysły!
I druga, że pisząc
o tych „Siedmiu Grzechach”, a właściwie o wszystkim, co dotyczy bezpośredniego
związku z wykonaniem, czuję się osaczony nieporadnością słów, które pomimo
najlepszych starań nie są w stanie przekazać całej złożoności problemu. Jakże
łatwo i prosto jest zwyczajnie móc pokazać, zademonstrować. Niczego nie trzeba
udowadniać. Wszystko staje się jasne i zrozumiałe, wszystko można usłyszeć.
Nawet najbardziej precyzyjne, tzw. naukowe poznanie i wyjaśnienie, czym jest
prosty element wiodący, na dobrą sprawę wymagałoby felietonu. A pokazanie, jest
jakby dotarciem do istoty problemu bez żadnego pośrednictwa. Sprawę dodatkowo
komplikuje prosty fakt, że w Sztuce, trudno byłoby znaleźć twierdzenia jedynie
absolutnie słuszne. Jest to wędrówka po niestabilnym gruncie, w którym racje
subiektywne mogą być o wiele słuszniejsze od tych, które pretendują do bycia
ogólnymi, uniwersalnymi. Bo przecież zdarzają się problemy nawet z odróżnieniem
kiczu od arcydzieła!
(jmarchwinski@gmail.com)