Kilka
słów do PT. Czytelnika
Tekst
ten miał być wygłoszony na Sympozjum organizowanym przez dr. Macieja
Jabłońskiego (z Poznania). Niestety, kryzys finansowy ograniczył Sympozjum
tylko do jednego dnia i dla mojego tekstu zabrakło miejsca. Ale, ponieważ temat
jest wciąż żywy i aktualny, a moje poglądy osobiste i niezbyt podobne do
innych, postanowiłem umieścić go na moim Blogu. Może znajdzie się
zainteresowany Czytelnik?
Prof. Jerzy Marchwiński
SUITA
O PARTNERSTWIE W OPERZE
Prelude. Forlane. Sarabande. Gigue
Wstęp. Dzieło sztuki. Talent. Profesja
Wstęp.
Prelude
Wyznaję, że uległem nieznoszącej sprzeciwu perswazji Dr.
Macieja Jabłońskiego z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, inspiratorowi
Sympozjum poświęconego operze i po bardzo długich wahaniach zdecydowałem się przedstawić
Państwu ten tekst. To on jest odpowiedzialny za to, ze stoję teraz przed
Państwem i on jest adresatem wszelkich możliwych reklamacji.
Wątpliwości miałem rozliczne, zarówno profesjonalne jak i
emocjonalne. Profesjonalne, bo przecież nie jestem muzykologiem, teoretykiem
muzyki, naukowcem - ekspertem od historii opery i teatru; jestem pianistą,
pasjonatem zjawiska, jakim jest śpiew. Współpracowałem wykonawczo z całą
plejadą najznakomitszych polskich i kilku cudzoziemskich śpiewaków; małżeńską przygodę
mojego życia spędziłem w asyście dwu znakomitych artystek. Z jedną byłem, z
drugą wciąż jestem zaangażowanym uczestnikiem jej operowych losów.
Drugą, podstawową wątpliwością, jest rozległość i powaga
problemu. Zamknięcie go w jakieś krótkiej dysertacji wydaje się być niemal
niewykonalne. Jedyna forma, którą zdecydowałem się przyjąć, to zestaw refleksji,
o dość luźnym charakterze, zawarty w czterech, nieco rozbudowanych akapitach. Zdaję
sobie oczywiście sprawę, z ich szkicowego charakteru. Po prostu, taki zbiór
sygnałów.
Moje wrażenia i refleksje pochodzą zdecydowanie z pozycji
obserwatora. Każda moja opinia winna zaczynać się od słów „moim zdaniem”. Nie
mam i nigdy nie miałem ambicji wypowiadania jakichś refleksji uniwersalnych,
aspirujących do opinii wyrokujących, tym bardziej, że – jak wspomniałem -
problem jest ogromny, niezwykle trudno poddający się próbom uogólnienia i
syntezy. Pod każdą wypowiedzią, z którą się Państwo zapoznacie, choć
niewidoczny, ale figuruje mój podpis, co oznacza, że biorę za nią całkowitą
odpowiedzialność i gotów jestem kruszyć kopie dla udowodnienia jej słuszności.
Przyznam się, że jakoś tak instynktownie oczekuję może
nawet pewnego piękna wtedy, kiedy się mówi o sztuce z wszystkimi jej
przyległościami. Kiedy np. Jan Parandowski pisał o greckich mitach, już była to
literatura, a np. opowieści Graves’a o tychże samych mitach wydają się być trudnymi
do strawienia informacyjnymi pigułkami, niemal całkowicie pozbawionymi jakiejkolwiek
urody.
Wprawdzie nigdy bym się nie pokusił o grafomańskie
pragnienie pisania pięknie o operze, ale przynajmniej, bez rozterki zdecydowałem
się, chociaż nadać im kształt i określenia muzycznej suity, tej wydawałoby się luźnej
struktury różnych elementów, połączonych wspólną ideą. Moja propozycja to
właśnie „Wstęp, czyli Prelude”, który
zmierza ku końcowi, „Dzieło sztuki, czyli Forlane”,
„Talent, czyli Sarabande” i „Profesja,
czyli Gigue”.
Dzieło
sztuki. Forlane
Opera jest dziełem sztuki. To proste stwierdzenie jest mi
nieodzowne do dalszych refleksji. Oczywiście, opera przynależy do tej specyficznej
kategorii, w której dzieło teoretycznie istnieje, ale jednocześnie, jakoby go
nie było. Rzeźba, plastyka, architektura są w tej szczęśliwej sytuacji, że
istnieją same dla siebie, jakby niezależnie. Muzyka, teatr, właśnie opera, przynależą
do tej kategorii sztuki, której warunkiem istnienia jest - w uproszczeniu - udział
wykonawcy i odbiorcy. Opera w partyturze, jakby nie istniała. Oczekuje całego
zespołu wykonawców. Nawet z rzeczonymi wykonawcami, też właściwie jeszcze nie
istnieje. Istnieje dopiero w obecności odbiorcy. Twórca-wykonawca-odbiorca to triada
warunkująca istnienie opery, jako dzieła sztuki.
Moja prywatna skala określająca wartość dzieła sztuki, to
dwie skrajności, kicz i arcydzieło. Skala ta chyba generalnie jest relatywna, zależna
od tysiąca kryteriów ocen. Wprawny szyderca, albo ktoś rozmiłowany w
awanturniczym myśleniu, w którym wszystko jest możliwe, bezkarne, potrafi
zdezawuować dosłownie wszystko, łącznie z Cydem, IX Symfonią, Pietą albo Chopinowskim
arcydziełem. Nie waham się umieszczać ich w kategorii oceny patologicznej.
Szydercy z tej opcji, potrafią przeobrazić Hamleta w kicz, a Sonatę b-moll w satyrę
i kpinę.
Opera jest szczególnym rodzajem sztuki. Jej wykonanie
oczekuje zespołu, w skład, którego wchodzi, dyrygent, reżyser, scenograf, śpiewacy,
niekiedy tancerze. W założeniu, od wszystkich oczekuje się wysokiej profesji i
odpowiedzialności. Niepodobieństwem jest sobie wyobrazić dyrygenta, który nie rozumie
partytury, lub śpiewaka, który śpiewa bez sensu, po prostu, co mu w duszy gra. Takie
zjawisko ośmieszyłoby wykonawców i ich poczynania.
Ze wspomnianego zespołu, bardzo często, jeśli nie
nagminnie i w gruncie rzeczy bezkarnie, wyłamuje się w istocie jedynie część reżyserów
i ewentualnie, scenografów. Znakomita ich większość, na szczęście, zmaga się z
nieuniknionym postępem i ewolucją wrażliwości i gustów odbiorcy. I chwała im za
to, bo przecież trudno byłoby wyobrazić sobie np. zatrzymane w czasie
malarstwo, które nie przekraczałoby świata jakiegoś Boscha czy innego Vermeera,
albo XIX-wieczny styl spektakli operowych czy teatralnych.
I tu, proszę Państwa, pojawiają się pierwsze schody w
problemie opery a może w ogóle sztuki. Jest to problem rozeznania, co jest
kiczem a co arcydziełem. W moim odczuciu, kanon kultury, cywilizacji, tradycji,
smaku, a może nawet wyczucia i zwyczajnej inteligencji, całkiem precyzyjnie
określa walor arcydzieł operowych i teatralnych. Większość cywilizowanych ludzi
wydaje się nie mieć problemu z ich rozeznaniem i uznaniem. Wprawdzie błąka mi
się po głowie angielskie porzekadło, że „Śmieci
jednego człowieka są skarbem innego”, dlatego też nie podejmuję się przekonywać
kogokolwiek, że Falstaff jest arcydziełem, a Disco-Polo, kiczem!
Większość twórców spektaklu operowego, czyli dyrygenta i
śpiewaków, jak i pozostałych, reżysera i scenografa, nie popełnia nadużyć w
ocenie partytury opery, która im zostaje powierzona do realizacji przez
dyrekcję, Chyba niepodobieństwem jest sobie wyobrazić dyletanta i ignoranta stającego
przed orkiestrą, - chociaż, szczerze mówiąc nierzadko tacy się zdarzają(!), jak
i, niekiedy pełnych dobrych chęci, amatorów-śpiewaków. Wydaje się być logiczne
i zrozumiałe, że również od reżysera i scenografa oczekuje się kompetencji i
profesji. Takie produkcje i spektakle istnieją i jest ich niemało. Harmonijne
dzieło wszystkich realizatorów, skutkuje powstaniem nie tylko wartościowego
dzieła wykonawczego, ale wręcz, wcale nierzadko, po prostu arcydzieła!
Przyznam się, że niestety, nie bardzo mogę się odnaleźć w
sytuacji dezynwoltury – to takie zastępcze określenie zwyczajnej bezczelności –
reżysera i scenografa, którzy niekiedy potrafią się nawet w swych publicznych wypowiedziach
szczycić własną ignorancją oraz brakiem zainteresowania operą. W sposób
maniakalny próbują realizować swoje prywatne wizje, nierzadko ocierające się
wręcz o anomalię. No właśnie, i tu jest miejsce na moje zapytanie o respekt i
szacunek dla dzieła sztuki, jakim jest opera. Opera, to nie jest worek kartofli,
proszę Państwa, ani zwalisko gliny dla bezkarnego lepienia prywatnych wizji.
Talent.
Sarabande
Teraz kilka sów o zdolnościach i talencie. Otóż zdolności,
jakkolwiek nie całkiem powszechne, w połączeniu z przygotowaniem
profesjonalnym, wystarczają dla zaspokojenia potrzeb normalnej rzeczywistości
wykonawczej. I można uznać, że w zasadzie to robią, od zwyczajnych, nazwijmy to,
peryferyjnych środowisk, aż do tych, o światowej renomie. Niczego tu nie
zmyślam. Zdarzało mi się widzieć spektakle w La Scali albo MET, które nie przekraczały
określenia, przyzwoite. Mam na myśli całą harmonię wykonawczą, tzn. dyrygenta, śpiewaków,
reżysera i scenografa. Zdarzało mi się również oglądać spektakle w teatrach z dalszych
miejsc list rankingowej, np. Elektrę
w Nicei, The Rake’s Progress w
Catanii albo Oedipus Rex w Toronto.
Rewelacyjne!
A teraz, jak to jest z talentem. Talent to tajemnica, wręcz
mistyka. O ile zdolności, w pewnym sensie można zastąpić profesją, o tyle z talentem
taki zabieg jest niemożliwy. Nikt nie wie, łącznie z samym posiadaczem talentu,
dlaczego ręka unoszącego batutę utalentowanego dyrygenta, od pierwszego dźwięku
skłania orkiestrę do wydobycia barwy dla innych nieosiągalnej; dlaczego jeden
dźwięk, który się wydobywa z gardła utalentowanego śpiewaka, już wywołuje
dreszcz wzruszenia i zachwytu?
I to samo, Proszę Państwa, w moim postrzeganiu dzieje się
z reżyserem. Oczywiście, pożytecznie pracuje w światowej rzeczywistości
operowej cała rzesza zdolnych, profesjonalnie przygotowanych reżyserów. Ich
twórczy, bo przecież w pewnym sensie, jest to zawsze wysiłek twórczy, utrzymuje
powszechny standard spektakli na przyzwoitym poziomie. Kiedy reżyser, aczkolwiek
niekiedy zdolny, ale z nadmiernie rozbudowanym ego i niekontrolowanym rozrostem skażonej wyobraźni dostanie spektakl
w swe ręce, wtedy, niestety, zaczyna się dziać katastrofa. Ale niech tylko reżyserią
zajmie się osobnik utalentowany, niemal wszystko na scenie dzieje się logicznie
i zrozumiale, nawet najśmielsze pomysły stają się uzasadnione i sensowne. To
jest właśnie talent!
Mam nadzieje, nawet, jeśli ten zbiór refleksji dotrze jakimś
cudem do dwu Polaków, Warlikowskiego i Trelińskiego, pozytywnych celebrytów
światowej reżyserii operowej, że wybaczą mi posłużenie się ich ujawnianymi
nazwiskami. Chodzi mi o prezentację szczególnego zjawiska, konkretnie o „Króla
Rogera” Warlikowskiego w Opèra Bastille i o „Orfeusza i Eurydykę” Trelińskiego
w TWON w Warszawie. Otóż postrzegam
obydwa spektakle, jako ewidentnie autorskie. Nie czuję się kompetentny szczegółowo
analizować ich walorów scenicznych. Chodzi mi wyłącznie o relację pomiędzy
warstwą muzyczną oryginału i, nazwijmy to, realizację sceniczną.
Otóż w moim postrzeganiu, „Król Roger” Warlikowskiego nie
ma nic wspólnego z oryginałem. Nie jest to opera Szymanowskiego&Iwaszkiewicza,
lecz spektakl Warlikowskiego zatytułowany „Król Roger” z muzyką Szymanowskiego.
Nie skrywam, że spektakl ogromnie mi się spodobał. Mało tego. Uważam, że muzyka
Szymanowskiego doskonale współgrała z wizją reżysera. Nawet zaryzykowałbym
opinie, że nie bardzo sobie wyobrażam ten spektakl bez tej właśnie muzyki.
Nieco inaczej wygląda sprawa z „Orfeuszem” Trelińskiego. Był
to dla mnie świetny spektakl teatralny, w którym muzyki mogłoby w ogóle nie być.
Ewentualnie jakaś drobna ilustracja muzyczna, nie koniecznie Glucka. W moim
odbiorze, ewidentnie subiektywnym, muzyka i teatr funkcjonowały równolegle,
jakby dwa monologi, bez śladu dialogu. Zaznaczam, ze sam spektakl teatralny,
wielce mi się spodobał, podobnie jak wykonanie muzyczne.
Takie oferty reżyserskie uważam za sensowne i uzasadnione.
Jest to możliwy teren, na którym wyobraźnia i fantazja twórcy mają szanse w
pełni się zrealizować, niekoniecznie zgodnie z librettem albo partyturą.
Natomiast nie skrywam, że nawoływania i apele niektórych
reżyserów i scenografów oaz oraz kilku luminarzy teorii teatralnej o
konieczność unowocześniania opery, poza osobistą irytacją, wywołują u mnie
rodzaj rozbawienia. Przecież, Proszę Szanownych Państwa, rozwój i ewolucja
wszystkiego, co wiąże się ze sztuką, wliczona jest w naturalny postęp. Tak się
rozwija i zmienia muzyka, poezja, malarstwo architektura i rzeźba. To przynależy
przecież do właściwości ludzkiego umysłu i jest chyba nierozerwalnie związane z
rozszerzającą się przestrzenią myślenia i zasobami wiedzy człowieka o nim samym
i o świecie. Czyż ktoś nawołuje do unowocześniania poezji, albo muzyki, albo
architektury i rzeźby? Czy te wspomniane operowe apele nie są przypadkiem
przejawem generalnej ignorancji przedmiotu, zwyczajnej indolencji, chęcią
epatowania środowiska jakimiś bezsensownymi ideami i zaistnienia za wszelka
cenę? Przecież wystarczy stworzyć arcydzieło, a postęp dokona się sam. Albo, co
np. zrobić z Verdiowskim zawołaniem: „Torniamo
all’antico, sara il progresso”?
Profesja.
Gigue
Ano właśnie, profesja! Spektakl operowy, czyli w skrócie
„opera” jest dziełem zbiorowym. Wyliczę (w zasadzie, bez hierarchii): dyrektor
artystyczny teatru, dyrektor administracyjny teatru, osoba odpowiedzialna za casting, sekretariat, organizator pracy
artystycznej, dyrygent, reżyser, cały zespół wykonawców:
soliści-chór-orkiestra, pianiści-korepetytorzy i coache, inspicjenci, obsługa elektroniki, biblioteka, archiwum,
dział prasowy, organizacja i obsługa widowni, tzw. PR, czyli Public Relations,
ochrona, straż pożarna, tzw. gastronomia dla personelu i widzów, kierowcy, ambulatorium,
fryzjerzy, garderobiane i garderobiani, krawcy, szewcy…
W moim pojmowaniu, pożądanym byłoby, aby wszystkie te
elementy były realizowane przez ludzi o wysokiej profesji w swoim zakresie.
Chyba nie ma potrzeby sygnalizowania, jak każdy z tych elementów, realizowany
po dyletancku, potrafi szkodliwie ciążyć na wspólnym działaniu.
W moim odczuciu, możliwie doskonały poziom profesjonalny
wszystkich realizatorów spektaklu i tych artystycznych i tych, nazwijmy,
technicznych, ma za cel dobro, wszechstronny komfort odbiorcy. Dla widza, czyli
dla człowieka, który zdecydował o swojej obecności w teatrze, spektakl zaczyna
się nie w chwili podniesienia kurtyny czy pierwszych taktów uwertury, lecz
znacznie wcześniej. Wielu zaprzyjaźnionych, zwyczajnych zjadaczy operowego
chleba zwierzało mi się, że oni przygotowują się psychicznie do obecności w teatrze
od rana. I ta ich obecność nie kończy się w chwili zapadnięcia kurtyny. Dla nich,
obecność na spektaklu, jest to autentyczne przeżycie, które potrafi zostawić w
psychice trwały ślad nawet na wiele lat.
Nie mam na myśli krytykantów, poszukiwaczy sensacji i
skandali, tzw. „profesjonalnych” widzów, którzy głównie przychodzą na
przedstawienie, żeby móc się potem wywnętrzać swoimi prywatnymi dywagacjami na rozmaitych
blogach, itp. Nie. Mnie chodzi o tych, którzy przychodzą na spektakl, żeby przeżyć
jakieś wzruszenie, nie waham się użyć określenia, że przychodzą, aby spotkać
się z czymś pięknym. To im teatr winien jest zapewnienie najwyższego poziomu od
obsługi widowni poczynając, poprzez zrozumiale i sensownie zredagowany,
drukowany program, a nawet, sprawną szatnię czy kulturę w serwowaniu kieliszka
szampana w czasie przerwy. To właśnie dla nich, nie dla profesjonalnych, etatowych
krytyków opera winna zapewnić komfort obcowania z tym, być może najbardziej
niezwykłym artystycznym wydarzeniem, jakim jest opera, jako dzieło sztuki.
Proszę wybaczyć zwierzenie, ale postrzegam 3 świątynie, których powinnością
jest troska o niegasnący płomień muzycznej sztuki i piękna. Jest to właśnie opera,
filharmonia i konserwatorium, czy jak się to inaczej nazywa, akademia albo
uniwersytet muzyczny.
I tu pojawia się mój osobisty, a może nie tylko mój,
problem profesji. Bo powinność możliwie najwyższego standardu wszelkiej
profesji, wydaje się być czymś ewidentnym. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie dyletanta-dyrygenta,
dyletanta śpiewaka lub tancerza, dyletanta sterującego światłami, lub nawet, za
przeproszeniem, krawca, który uszyje wadliwy kostium, dyletanta, który opublikuje
bzdurny program, itp., itd.…Jak się okazuje, w rzeczywistości operowej, tylko jeden
człowiek rości sobie upoważnienie, żeby być dyletantem. Jest to reżyser! Może
jeszcze scenograf. Oczywiście, nie każdy, nie wszyscy.
Trzon aktualnie działających reżyserów i scenografów jest
profesjonalnie dobrze przygotowany, doświadczony w zmaganiach o wysoki poziom spektaklu,
zatroskany o jak najlepszy przekaz artystyczny, zrozumiale starający się o ewolucję
stylu, a nawet, zwyczajnie, o piękno. W tych staraniach doskonale się mieści
potrzeba indywidualnej wypowiedzi, osobistego spojrzenia na dzieło sztuki,
jakim przecież jest opera. Tacy reżyserzy napędzają rozwój postrzegania
spektaklu, podobnie jak malarze czy kompozytorzy rozszerzają kryteria widzenia,
czy słyszenia ich dzieł. Wszak trudno sobie wyrazić statykę malarstwa, które
zatrzymałoby się na wspomnianym już Vermeerze, albo muzyki, która nie wyszłaby poza
granice nawet Jana Sebastiana. Taka ewolucja rozwoju i odbioru sztuki wydaje
się być czymś ewidentnym i naturalnym, nawet, jeśli twórcy nierzadko
wyprzedzają epokę, w której tworzą. Identycznie jest też ze spektaklami
scenicznymi. Obawiam się, że bez estetycznej ewolucji, satysfakcja
uczestniczenia widza w spektaklu byłoby wręcz niemożliwa. Widziałem fenomenalny
spektakl Traviaty w Covent Garden, z niezwykle oszczędną scenografią, zresztą cudownie
uwydatniającą dramaturgię treści, a dwa tygodnie potem, w La Scali, również
Traviatę, w żenująco staroświeckiej realizacji, ocierającej się niemal – za
przeproszeniem – o kicz.
Nie bardzo udaje mi się znaleźć jakąś sensowną relację z
reżyserem operowym, który otwarcie deklaruje, że opery nie zna, nie lubi, że
nie ma pojęcia, co dzieje się w partyturze. Jego idee, pseudo twórcze, to
bezkarna demonstracja fanaberii myślowych. Ostatnim moim doświadczeniem, jako widza,
była Tetralogia dziejąca się na śmietniku!
Wszystko rozumiem, ale przecież opera, teatr operowy to nie jest prywatne
poletko pana reżysera, na którym na własną odpowiedzialność i za własne pieniądze,
może demonstrować swoje „artystyczne” credo adresowane do jednego widza, czyli
jego samego, albo kilku jemu podobnych dewiantów! Wciąż intryguje mnie pytanie,
o reakcję dyrektora artystycznego opery, któremu reżyser i scenograf
przedstawiają swoje pomysły, przed przystąpieniem do ich realizacji! I muszę
wyznać, że kiedy podczas spotkania przed pierwszą próbą, światowej renomy
reżyser przedstawił mojej życiowej Partnerce, swą tyleż wymyślną, co zwyczajnie
głupią wizję spektaklu, po jej proteście, dyrektor, po prostu, na zakończenie
opowieści o rzeczonej wizji, rozwiązał z nim kontrakt i powierzył realizację
innemu. A więc, jest to możliwe! (Nomina
sunt odiosa, więc nie ujawnię, kim byli ci panowie).
Albo reżyserzy z zupełnie odmiennej opcji artystycznej, niemającej
nic wspólnego z operą, którzy zabierają się do jej uzdrawiania. A może wartoby dedykować
im łacińskie, „Medice, cura te ipsum!”?
Tu ponownie pojawia mi się problem talentu. Bo sam
widziałem spektakle, teoretycznie jakby bez związku z konkretną operą, które
okazywały się być nie tylko rewelacją artystyczną, lecz również ogromnym
sukcesem u widowni. Był to Giulio Cesare
in Egitto Haendla w Teatro Liceo, wykreowany przez Wernicke’go i Samson i Dalila Saint-Saensa w Bastille,
autorstwa Pierre-Luigi Pizzi’ego. Obydwa spektakle, absolutnie autorskie,
podobnie jak kreacje Felsenteina, którego twórczość miałem szansę oglądać w
Komische Oper. Wszystkie to wspomniane spektakle –jak większość dzieł wielkich
reżyserów - były autorskie, bez precedensu, ale i bez następstwa. W moim postrzeganiu
dowodziły jedynie potęgi talentu i wymiaru unikatowej osobowości.
Wiem, wiem przecież o subiektywizmie ocen sztuki, szczególnie
przez ludzi, którzy są albo krytykami, albo sami są związani z teatrem, ze
sceną, albo są tzw. profesjonalnymi melomanami. I tu zresztą też mam pewien
kłopot. Bo, przyznaję, że niemal cała ta grupa mnie stosunkowo mało interesuje.
Elita ekspertów od opery czy teatru, wręcz budzi mój niepokój. Bo mam takie
prywatne podejrzenie, że większość z nich żyje w swojej, po trosze wirtualnej,
rzeczywistości, w której wszystko dzieje się w sferze i rejonach myśli wolnej, jakby
nieskrępowanej rzeczywistością, lub może zgoła całkiem od niej oderwaną.
To, co mnie najbardziej interesuje i wręcz fascynuje, to
los wspomnianego już, Bogu ducha winnego odbiorcy, który idzie do opery po
wzruszenie, przeżycie, po kontakt z pięknem. Wspominam przypadek, o którym już
raz głośno opowiedziałem podczas zwiastunowego spotkania prześwietnego zespołu
ekspertów, o mojej agentce bankowej, która nigdy nie była w operze i której,
zamiast kwiatka, ofiarowałem bilety na Tancreda. Na drugi dzień, pokazała mi
swą twarz, autentycznie całą we łzach, ze słowami: „Panie profesorze, ja nawet
sobie nie wyobrażałam, że coś tak pięknego może istnieć. To było zupełnie inne życie,
jakby inny świat”. Albo jeszcze w czasie, kiedy byłem koncertującym artystą,
listy autorów nieznanych mi słuchaczy, którzy opowiadali o swych przeżyciach i
wzruszeniach, jakich dostarczył im nawet mój tzw. „akompaniament”. Przyznam
się, że być może, z wyjątkiem Weberowych, żadne recenzje nie były dla mnie cenniejsze,
niż właśnie opinia i reakcja tych słuchaczy.
Wciąż też nurtuje mnie pytanie, na które prawdopodobnie
nigdy nie dostanę odpowiedzi. Czy którykolwiek z reżyserów i scenografów
operowych, zwłaszcza tych, którzy mniemają, że są awangardowi, pomyślał, choć
przez chwilę o odbiorcy, który po raz pierwszy widzi jakąś operę, np. Bal maskowy, Trawiatę albo Złoto Renu? Bal maskowy w epoce
secesyjnej, Trawiatę w agencji
towarzyskiej a Złoto Renu na
śmietniku? Z widzem, który ogląda każdą z tych oper po raz czterdziesty, nie ma
problemu, bo on zna oryginał. Ale
ten, który widzi Tetralogię po raz
pierwszy? Musi sobie zadać pytanie, o co właściwie temu Wagnerowi chodziło, o
jaki Zmierzch bogów? Może o samospalenie bogów na kupie
śmieci? Chociaż, z drugiej strony, jestem prawie pewien, że profesjonalnej,
wysokiej klasy utalentowany tandem reżyser-scenograf, potrafi wykreować
spektakl, który zadowoli i konesera i operowego debiutanta.
I teraz jest chyba wreszcie miejsce na akapit o operowym
partnerstwie. Współpraca w zespole jest czymś oczywistym. Tylko na początku, takie
marginalne spostrzeżenie, że właściwie generalnie, we wszystkich znanych mi zespołach
operowych, relacje wszystkich realizatorów ze spektaklem miały charakter
uczestnictwa wręcz emocjonalny. Właściwe, nie dostrzegłem nigdzie obojętności.
Generalnie panuje klimat zaangażowania, pewnej ekscytacji, czegoś niezwykłego,
jakby odświętnego. I to, na dobrą sprawę, od portiera poczynając, poprzez
garderobianych, ekspertów od makijażu, peruk, na inspicjencie kończąc. Może to
już taka specyfika rzeczywistości teatralnej? O wykonawcach, ze zrozumiałych
względów nawet nie wspominam.
To, co ewidentnie oczekuje w operze partnerstwa, to relacje
z dyrygentem i reżyserem oraz pomiędzy artystami-wykonawcami w czasie akcji
scenicznej. (Generalnie, chciałoby mi się powiedzieć, że relacje partnerskie są
zawsze pożądane, co wcale nie oznacza, że w rzeczywistości się realizują!).
Wypadałoby, żeby dyrygent partnerował śpiewakom,
demonstrując autentyczną profesję, którą chyba dałoby się zawrzeć we
wskazówkach sformułowanych przez Richarda Straussa. Ostatnio byłem świadkiem
wybryku dyrygenta, który najwyraźniej niedouczony, odważył się zarządzić próbę
generalną Falstaffa w dniu premiery! Niesłychane! Jakże często dyrygent
zapomina, że to on ma służyć śpiewowi, a nie, śpiew jemu, że głos to nie
Stradivarius, który może się obyć bez odpoczynku.
A z reżyserem? Ideałem wydaje mi się być partnerski
dialog pomiędzy aktorem i reżyserem. Byłem
nieraz świadkiem takiej współpracy, pełnej przestrzeni myśli i idei, w której
rodził się spektakl. Wprawdzie sygnowany przez reżysera, ale w sumie, jakby
dzieło wspólne. Oczywiście, nieco inna jest relacja z reżyserem przekonanym o doskonałości
jego autorskiej koncepcji, który nie dopuszcza w ogóle dialogu z aktorem, od
którego de facto oczekuje jedynie
sprawnego posłuszeństwa i uległości. Tak chyba było np. z Felsensteinem i jego
140 próbami. Pół biedy, jeśli idea reżysera jest sensowna, czy wręcz niezwykła.
Tu, profesjonalny aktor stosunkowo skutecznie jest w stanie się zaadaptować. Znacznie
gorzej, kiedy reżyser jest dewiantem, o wyobraźni mającej wszelkie cechy
anomalii. Na ogół, sprawa się rozwiązuje poczynając dopiero od drugiego
spektaklu, czyli po odjeździe reżysera. Zdrowy rozsądek artystów-wykonawców
potrafi wtedy wyeliminować wiele nonsensów narzuconych przez rzeczonego
dewianta.
Proszę
wybaczyć, że przywołuję bardzo osobisty przykład współpracy i partnerstwa
pomiędzy śpiewakiem i reżyserem. Chodzi o ideę Ewy Podleś, mojej życiowej
partnerki, aby Ulryka ukazała się w ostatniej scenie Balu maskowego. Był to pomysł pierwszy raz zrealizowany w Warszawie,
podczas premiery w dniu 15 kwietnia 1998. Reżyserem był Waldemar Zawodziński. Jeszcze
podczas jazdy do Teatru na premierę, Ewa zawołała, że przecież Ulryka powinna
się pojawić na zakończenie ostatniej sceny, jako potwierdzenie straszliwej
przepowiedni! Ja wpadłem w zachwyt nad ideą. Wbiegliśmy do Teatru, przywołali
reżysera, który w lot pojął, zaakceptował ideę i przez megafon zakomunikował ją
wszystkim wykonawcom. Uprzedził, że Ulryka będzie wychodzić spoza chóru, który
powinien się szeroko rozstąpić, aby dać miejsce dla akcji. Sukces, zachwyt i
zdumienie publiczności było gigantyczne. Według generalnej opinii był to pomysł
niemal na miarę Verdiego.
Być może najbardziej pożądane jest partnerstwo pomiędzy
wykonawcami dla kreowania dramaturgii, dialogu pomiędzy bohaterami, czyli całej
akcji scenicznej. Brak tego porozumienia, kontaktu, katastrofalnie odbija się
na artystycznym sukcesie spektaklu. Jako zabawną sytuację wspominam „Włoszkę w Algierze” w Deutsche Oper, kiedy
Izabella dokonuje cudów kokieterii, żeby zainteresować sobą Mustafę, a on, nie
darzy jej nawet najmniejszym spojrzeniem, bo jego rozpaczliwie przerażony wzrok
utkwiony jest w dyrygenta.
Ostatnio
byłem świadkiem niezwykłego wydarzenia, podczas realizacji wspomnianego już
wcześniej Falstaffa, w Sztokholmie.
Była to wersja semi-stage, bez
udziału reżysera. Wszyscy wykonawcy byli z wysokiej półki, z ogromnym
doświadczeniem. Po zaledwie trzech próbach, obejrzałem, być może, najlepszego ze
wszystkich dotychczas widzianych Falstaffów!
Artyści, niczym niekrępowani, demonstrowali smakowite sytuacje, wolni,
wyzwoleni. Wszystko to miało cechy rewelacyjnej, profesjonalnej improwizacji,
dziejącej się przed skandynawską, a więc uchodzącej za raczej chłodną
publicznością. Entuzjazm widowni przerósł moje najśmielsze wyobrażenia! I to
wszystko bez reżysera, nawet bez obecności inspicjenta
Jeszcze kilka słów o tzw. popularyzacji czy promocji.. Od
razu zastrzegam, że problem ten budzi u mnie wiele zastrzeżeń, niewątpliwie
osobistych. W moim życiu, nikomu ani żadnej informacji, nie udało się przekonać
mnie do piękna. Przez jakąś niewytłumaczoną przekorę, nakłanianie mnie do
zachwytu, budziło reakcje wręcz odwrotne. Nie skrywam, że udawało się to w
sytuacjach niezamierzonych, intymnych, najczęściej, w samotności. Nigdy nie
zapomnę niezwykłego odczucia, kiedy pierwszy raz znalazłem się samotny, twarzą
w twarz z Leonardową „Damą z łasicą”.
Daję słowo, że wtedy nie wiedziałem nawet, przed czym stoję. Było to odczucie, którego
nie wahałbym się nazwać rodzajem oszołomienia, może nawet szczęścia i zachwytu.
Znacznie później dowiedziałem się, że istnieje coś takiego jak emanacja dzieła
sztuki. Chyba właśnie jej wtedy doświadczyłem. Wydaje mi się, że opera, jako
dzieło sztuki emanuje również na widza/słuchacza. I, chyba nieco inaczej
emanuje kicz i nieco inaczej arcydzieło.
Na serio i raczej ogólnie, zostawiłbym popularyzację opery
i w ogóle sztuki profesjonalnym ekspertom. Można, ale czy rzeczywiście trzeba
wtajemniczać odbiorcę muzyki w jej arkana? Przyznaję, że ta wątpliwość nie
opuściła mnie nawet podczas usiłowań niejakiego Bernsteina. Te same wątpliwości
zresztą mam podczas prób wtajemniczania w tajniki warsztatu malarza lub
rzeźbiarza. Czy jest to rzeczywiście konieczne? Wiem, o wiele łatwiej jest mówić
o konkretach, niż o niemożliwych do sformułowania tajemnicach piękna. Uważam
jednakże, że artysta nie powinien zajmować się popularyzacją i informowaniem o
sztuce. Artysta, ma sztukę tworzyć, muzyk doskonale grać, śpiewak doskonale śpiewać
a ekspert od Public Relations i promocji, pełnić swoją powinność. Jakoś też tak
dziwnie się składa, że doskonałe wykonanie opery, na dobrą sprawę nie oczekuje ani
promocji ani specjalnej reklamy, poza zrozumiałą informacją. Świadczą o tym,
przez nikogo nienamawiane tłumy szturmujące teatry operowe i filharmonie.
Post Scriptum pierwsze: Synopsis
Jestem
prawie-dyletantem. I jako prawie-dyletant będę się wypowiadać o operze z
pozycji byłego artysty-wykonawcy, pianisty.
Rozważania
teoretyczne, te smakowite igrzyska intelektualne, których areną jest opera, w
pewnym momencie, przynajmniej w moim postrzeganiu, potrafią ulec swoistej
alienacji i same stają się jakby bytem autonomicznym, często niewiele mającym
wiele wspólnego z realną istotą problemu.
W
moim odczuciu, realizacja dzieła scenicznego sprowadza się, do jakości
wykonania, do klasy finalnego rezultatu. Od wszystkich uczestników operowej
przygody oczekuję kompetencji, najchętniej takiej z wysokiej półki: od autora
libretta, kompozytora, śpiewaków i muzyków orkiestry, dyrygenta, reżysera,
scenografa, a nawet personelu technicznego. Jeśli do tego jeszcze dochodzi
wrażliwa świadomość odbiorcy, spektakl operowy lokuje się blisko rozkoszy
niebiańskich.
I
tu jest miejsce na refleksję prawie-dyletancką, ogólną. W moim postrzeganiu,
wszystko związane ze sztuką operową, sprowadza się do dwu pojęć: profesji i
talentu. Profesja, warunek sine qua non,
to suma wiedzy i umiejętności. Profesji można nauczyć niemal każdego. Niestety,
sama profesja, nawet, jako najdoskonalej opanowane narzędzie, niczemu nie
służy. W rezultacie, jest to tworzenie niczego wartościowego, a wykonanie,
staje się mówieniem o niczym.
Cała
sztuka, wliczając w to operę, żeby mieć sens, potrzebuje tego czegoś, co
tajemne i zgoła niepojęte, czyli talentu. Talentu, tego dobra powierzonego,
którego nauczyć niepodobna. Albo się go ma, albo nie. Wiem, że dystrybucja
talentu nie do końca jest sprawiedliwa i równa. Wiem również, że talent daje
się zmarnować i nie wykorzystać, albo jest jak brylant, który wraz z piękną
oprawą może stać się bezcennym klejnotem. Być może najszerzej pojęta profesja
jest właśnie tą oprawą?
Utalentowany
realizator spektaklu, potrafi marginalną rolę przemienić w kreację, nadać sens
najśmielszej idei reżyserskiej i scenograficznej. Bez talentu, niemal wszystko
ma szansę stać się bzdurą i wygłupem.
Post
Scriptum drugie: Richard Strauß: „Dziesięć Złotych
Wskazań dla Młodego Dyrygenta”.
W swoim zbiorze „Dziesięciu
Złotych Wskazań dla Młodego Dyrygenta” (1927), Richard Strauss wydaje się
sugerować, że tajemna sztuka dyrygowania jest niczym innym jak tylko
przestrzeganiem kilku ważnych reguł.
1. Pamiętaj,
ze wykonujesz muzykę nie dla własnej zabawy, tylko żeby sprawić przyjemność
słuchaczowi.
2. Nie
ty powinieneś się pocić dyrygując. To słuchaczowi winno robić się gorąco.
3. Dyryguj
Salome i Elektrą jakby to była baśniowa muzyka Mendelssohna.
4. Nigdy
nie spoglądaj zachęcająco w kierunku dętych-blaszanych, z wyjątkiem
niewielkiego zerknięcia w ważnym momencie.
5. Lecz
nigdy nie spuszczaj wzroku z waltorni ani dętych drewnianych. Jeśli nie
będziesz mógł ich w ogóle słyszeć, to znaczy, że i tak są za głośno.
6. Jeśli
uznasz, ze dęte grają wystarczająco głośno, postaraj się je uciszyć jeszcze o
połowę lub nawet więcej.
7. Nie
wystarcza, że powinieneś słyszeć każde słowo śpiewane prze solistę. W każdym
razie, to ty powinieneś znać słowa na pamięć. Słuchacze muszą być w stanie
śledzić je bez wysiłku. Jeśli nie zrozumieją słów, zasypiają.
8. Zawsze
tak partneruj śpiewakowi, żeby mógł śpiewać bez wysiłku.
9. Kiedy
sądzisz, że zbliżyłeś się do granicy prestissimo,
zwolnij tempo o połowę.
10. Kiedy
będziesz ściśle przestrzegać tych wskazań, wraz z twoimi zdolnościami i
wielkimi osiągnięciami, zawsze będziesz kochany przez słuchaczy.
Post
Scriptum Trzecie: Opera w niemieckim stylu
1. Reżyser jest najważniejszą osobą w realizowaniu spektaklu. Jego wizja
musi zastąpić wizje kompozytora, librecisty, śpiewaków i szczególnie, widzów,
tych przesyconych szaleńców, którzy oczekują rozrywki i wzruszenia.
2. Drugą, najważniejszą osobą jest scenograf.
3. Komedia jest zakazana, z wyjątkiem niezamierzonej. Humor jest dla
idiotów oglądających telewizję.
4. Wielkie aktorstwo to super intensywność, z tarzaniem się po ziemi,
chwianiem się przy ścianie lub siadaniem na gołej podłodze.
5. Uwaga widowni musi być skoncentrowana na wszystkim, z wyjątkiem osoby,
która właśnie śpiewa. Solowej arii, przestarzałej już nawet w minionym
stuleciu, muszą towarzyszyć jakieś dodatkowe postacie, wyrażające ich niepokój
w trywialny sposób blisko lub wokół osoby śpiewającej arię.
6. Dla nowoczesnego reżysera, opowiadanie jest czymś nienawistnym, podobnie
jak realistyczne malarstwo dla malarza abstrakcjonisty. Nie opowiadaj treści,
komentuj ją. Lub jeszcze lepiej, przedstawiaj ja w złym świetle.
7. Podczas śpiewania wysokich dźwięków, śpiewak musi wyginać się, leżeć
albo być zwróconym do tyłu sceny.
8. Muzyka musi zamilknąć na chwilę dla intensywnej, niejasnej gry
mimicznej.
9. Sceny erotyczne muszą być agresywne i bez wdzięku. Tarzanie się na
podłodze jest nakazem.
10. Nieuzasadnione homoseksualne zachowania, muszą być wprowadzane kilka
razy podczas spektaklu.
11. Szczęśliwe zakończenie, czyli tzw. Happy
End, to oznaka intelektualnego bankructwa. Pokaż odwrotność. Wprowadź
niespodziewanego mordercę, jeśli to tylko możliwe.
12. Za wszelka cenę postaraj się nie zabawiać audytorium. Jeśli cię wybuczą,
to znaczy, że odniosłeś sukces.
13. Bardzo ważne, żebyś próbował do upadłego!
14. Jakakolwiek aluzja do piękna i tajemniczości natury, musi być unikana za
wszelką cenę. Dekoracja ma być trywialna, współczesna i zniszczona. Nie
zapomnij o odblaskowych światłach. (Lampy łukowe są również akceptowalne).
15. Widzowie nie powinni wiedzieć, kiedy należy bić brawo lub kiedy scena
lub akt się kończą.
16. Historyczne okropności takie jak Holocaust lub epidemia AIDS muszą być
włączone do akcji i eksploatowane tak wiele jak to możliwe. Również styl bycia
widzów musi być wyśmiany.
17. Kolory maja być kuchenne: czarne, białe i szare wyłącznie.
18. Chór musi być łysy, bez seksowności, bez wyrazu i w trenczach.
19. Jeśli widzowie się nudzą, to właśnie jest sztuka!
20. Rekwizyty, jest to stos rupieci w rogu sceny. Muszą być nadużywane
bezcelowo, potem rzucane na podłogę, szczególnie wtedy, kiedy muzyka jest
cicha. Uważaj, żeby niebezpieczne przedmioty były trzymane na krawędzi sceny,
aby tancerze z zamkniętymi oczami mogli wtrącić je do orkiestronu.
21. Wszystkie kwestie “na stronie” musza być śpiewane w kierunku postaci, do
której nie są przeznaczone.
22. Twarze wykonawców głównych ról muszą być pomalowane jak biała maska,
żeby zapewnić brak indywidualności lub rozmaitości wyrazu, ponieważ śpiewacy
operowi i tak, w żadnym wypadku nie powinni grać. Oni mają tylko pozować i
wydawać ładne dźwięki.
23. Przygotowanie jest bardzo ważne. Postaraj się przeczytać libretto
odpowiednio wcześniej, aby się upewnić, że nie zakłóca twoich reżyserskich
idei. Nie jest szkodliwe jednorazowe posłuchanie CD, aczkolwiek nie jest to
twój rzeczywisty obowiązek.
24. Przekonaj dyrygenta, ze jest użyteczny, aczkolwiek w rzeczywistości jest
po prostu nudziarzem.
25. Reżyser musi unikać jakiekolwiek idei, która nie jest jego, aczkolwiek
ta idea z pewnością znajdzie się na tej liście.
26. Kostium musi odpowiadać przynajmniej dwom następującym kryteriom: a)
spowodować, żeby śpiewak wyglądał nieatrakcyjnie, b) zaciemnić jego wygląd, c)
utrudnić słyszenie orkiestry, d) utrudniać ruchy, e) być w opozycji do okresu,
w którym dzieje się opera (rzadko warte wspomnienia).
Post
Scriptum czwarte: Apel (sprzed
kilku lat)
STOP
ZNĘCANIU SIĘ NAD OPERĄ! RĘCE PRECZ OD OPERY!!
Bo czy istnieje jakiś przymus chodzenia do opery? Czy
istnieje przymus chodzenia na mecze? A niechże każdy sobie chodzi oglądać to,
co go interesuje i bawi. Jedni idą na nieszpory, inni idą do agencji
towarzyskiej.
Kiedy idę na mecz,
chcę obejrzeć zawody na doskonałym poziomie. Kiedy idę do opery, chcę obejrzeć
doskonały spektakl. Wszelkie wariackie pomysły i recepty na pozyskiwanie widza,
kwituję wzruszeniem ramion.
Ci,
co chcą i potrzebują, pójdą do opery albo do muzeum zawsze i wszędzie. Nie
wyobrażam sobie, żeby komuś udało się pozyskać np. mnie, w charakterze widza
stadionowego, choćby dokonywał jakichś nieprawdopodobnych zabiegów reklamowych
i propagandowych.
Eksperymentowanie
na treści i zawartości oper uważam za naganne. Oczywiście, nieco czymś innym
jest wykorzystywanie ewolucji środków technicznych i postrzegania estetycznego.
Ale treść, lub czas akcji?
Dlaczego,
do licha, przenosi się Borysa do XX wieku, a np. nikomu nie przyszło jeszcze do
głowy, żeby przenieść Hamleta do Kielc z lat dwudziestych ubiegłego stulecia?
Chyba
bez sensu są też próby uczynienia z opery, sztuki niewątpliwie elitarnej,
jakiejś rozrywki masowej, albo atrakcji dla celebrytów, niczego nie ujmując ani
masom ani celebrytom. A niechże ta sztuka pozostanie elitarną!!
Few words to the PT. Reader.
This text should be presented at
the Symposium organized by PhD Maciej Jabłoński from the Adam Mickiewicz’s
University in Poznań.
Unfortunately, general crisis limited
Symposium from 3 to 1 day only and my text didn’t find enough time to be said.
However, as the theme is still alive
and up-to-date, and although my ideas are personal and not quite similar to
others, I decided to put it on my BlogSpot hoping that maybe somebody will find an
interest to read it.
Prof. Jerzy Marchwiński
SUITE ON PARTNERSHIP
IN OPERA
Prelude. Forlane. Sarabande. Gigue
Introduction. Work of Art. Talent. Profession.
Introduction. Prelude
First
of all, a confession: the main reason why you are now reading this text resides
in Maciej Jabłoński’s amazing skill at forceful persuasion. This gentleman, who
holds a PhD from the Adam Mickiewicz University in Poznań (Poland), was at the
initiative of the International Symposium on Opera. Even though, I was still wary
at the prospect of making my contribution public. Anyway, as Maciej definitely is
the man who put me in this position, please direct all and any complaints to
him.
Many
doubts, indeed, have assailed me, both professional and emotional in their nature.
By no means am I a professional musicologist, a music theoretician, or a
scientific expert in the history of opera and theatre; I am but a pianist,
passionate about singing as a phenomenon.
I was lucky enough to perform in partnership with numerous elite Polish
singers and a few foreign ones; I shared the marital adventures of my life with
two outstanding lady artists: just as I
used to be involved in the story of my first wife's operatic career, I am still
on the same track with the second, and proudly so.
The
scale and seriousness of the issue, exceedingly hard to encompass within the
limits of a short essay, also gave me cause for fundamental worries. At the end of the day, the only viable form I
could imagine was a collection of loose reflections, later despatched into four
reasonably large sections. Obviously, I am well aware that they are just a
sketch, a set of indicators at best.
My
impressions and considerations are definitely those of an observer. Each statement
below should cautiously begin with “In my opinion...” The ambition here is not
–and never was- to express any universal thoughts aspiring to be engraved in
stone, the less so that such a huge-size problem hardly yields to any attempts at
amalgamation and simplification. All the opinions which you will soon be reading
bear my invisible signature, meaning that I accept full responsibility for them
and feel determined to prove them right.
Instinctively,
I am always in search of beauty, even while discussing art with all its paraphernalia,
as shown by the following example: I value Jan Parandowski's writings on Greek
myths as great literature per se,
while the rendition of such myths by Robert Graves plainly amounts to inedible information
pills deprived from any kind of beauty.
Although
I never felt any compelling need to write artistically about opera, there was
no major quandary before I decided to give my thoughts the form of a musical
suite: a relatively loose structure with a variety of elements joined together
by a common idea. Therefore, welcome to
this “Introduction – Prelude” just
now coming to its end, followed by “Work
of Art – Forlane”, “Talent
– Sarabande” and finally “Profession
– Gigue”.
Work of Art. Forlane
An opera
is a work of art. Please acknowledge this simple statement as my essential basis
for structuring all further afterthoughts. Also, opera belongs to the very special
category of artworks which at the same time theoretically exist and yet cannot be
granted full reality. Sculptures, paintings, works of architecture can sustain a
position by themselves, in an independent manner. Music, theatre and opera
belong to a different category of art which – to simplify matters – needs the
performer(s) and the audience in order to actually exist. Under the form of its musical score, any opera is in
a way non-existent. It requires a whole team of performers. And even if the
performers are there, it will not fully come into being: it simply cannot do that
without its audience. Consequently, the creator-performer-audience triad is sine
qua non for the opera to be assessed as a work of art.
My personal scale for evaluating a work of art extends from
the extreme kitsch to the full-blown masterpiece. By and large, such scales remain
essentially relative, depending on a thousand of evaluation criteria. A mocker
or anyone prejudiced enough that his swashbuckling mindset dismisses any kind
of impossibilities and boundaries, will certainly be able to deprecate anything
he wishes to, including The Cid, the 9th Symphony,
Michelangelo's Pieta or masterpieces by Chopin. Without much hesitation,
I would assess such opinions as pathological. Any jeerer from this group can
easily turn Hamlet into kitsch and
the Sonata in b-minor into satire and
mockery.
Opera
is a special sort of art. Operatic performances require a team composed of a
conductor, director, set designer, singers and sometimes dancers. All of them
should be highly professional and responsible, as a precondition. One can
hardly imagine a conductor who disrespects his score or a singer intoning
whatever pleases his soul, however nonsensical. Such incidents or performer whims
should just be called ridiculous.
Yet
it is not uncommon that some members of the above mentioned team - predominantly directors and set designers –
happen to deliberately step out of line without enduring any significant consequences.
To no surprise, a vast majority of directors indeed have to cope with the foreseeable
progress and evolution in the sensitivity and taste of their audience. And their
efforts truly deserve praise: just try to imagine other genres of art stuck in
time – like painting that would forever be restricted to Bosch's or Vermeer's
insight, or theatrical plays and operas everlastingly staged in the 19th
century manner.
Here
comes the specific point where things are getting tough with opera, or even art
in general; it does require a skill to say the kitsch from the masterpiece. In
my opinion (I really have to use this expression here!), the existing canon of
culture and civilisation and tradition and taste - or, maybe, just plain
sensitivity and intelligence - is quite enough when a truthful evaluation of
operatic and theatrical masterpieces is at stakes. It seems that a majority of
civilised persons have no problem whatsoever to recognize and appreciate them. However, keeping in mind that "one man's trash is another man's treasure", I shall not attempt to persuade anybody that Falstaff is a masterpiece while Disco-Polo is mere kitsch!
The
majority of artists involved in creating operatic performance - meaning the conductor,
singers, director and set designer - do not abuse the object of their work: the
score of the opera entrusted to them by the management. Hardly would it be possible
to imagine a dilettante and ignoramus standing in front of the orchestra –
although, frankly speaking, it has happened more than once - or singers recruited
as amateurs, even if ready and willing to do their best. It seems equally sound
and logical to expect appropriate competence and professionalism from the
director and set designer. As a matter of fact, plenty of productions and shows
adequately comply with such prerequisites. Harmonious teamwork by all the
artists not only generates valuable performance, but quite often can turn them
into masterpieces.
To be
honest, I find it difficult to cope with the selfish panache – not to say
barefacedness – of notorious stage directors and set designers who dare praise their
own ignorance and lack of interest in opera, even during public interviews!
They manically attempt to follow their personal visions which, as often as not,
ramble on the verge of anomaly. That's the proper moment for asking oneself
about the respect and reverence due to the opera as a work of art. Ladies and
gentlemen, an opera is neither a shopping bag nor a heap of clay destined for the
arbitrary implementation of idiosyncratic visions. Let me recount that once upon
a time an internationally renowned director, meeting my life partner before the
first rehearsal of a certain performance, explained to her his personal vision
about it. Horrified by the said "vision", as elaborate as it was
dumb, she at first protested and then reported the matter to the manager, who
simply terminated the director's contract and entrusted the performance to
someone else. Nomina sunt odiosa, so
I shall refrain from disclosing the identity of both gentlemen.
Talent. Sarabande
A
couple of words are now mandatory about skills, abilities and talent. For sure,
skills and abilities are no common stuff; but as a rule, if and when properly combined
with a professional background, they prove sufficient to meet the requirements
of standard performance. This widespread reality can be observed from the
bottom of ordinary, basic musical communities, up to the top of internationally
celebrated opera houses. I am not fantasizing: more than once have I attended, at
La Scala or at the Met, presentations which were just a decent piece of work
and nothing more -- I again refer to the harmonious performance of the whole
team including the conductor, vocalists, director and set designer. Conversely,
I happened to watch similar productions by some lower-graded opera theatres, like
Electra in Nice, The Rake’s Progress in Catania or Oedipus Rex in Toronto: a revelation, each time!
Now,
what about talent? Talent is a mystery bordering on mysticism. While skills and abilities can - to a certain
extent – be replaced with professionalism, talent is irreplaceable. Nobody,
including the persons concerned, knows why the raised hand of a talented
conductor, right from the first bar, induces from the orchestra that
particular, otherwise unattainable quality of sound. How is it that just a
single sound, when emitted by the throat of a talented singer, will rapture a
whole audience into shivering emotion and awe?
The talent
of a stage director is nothing different in nature. Of course, a host of
talented and professional directors are doing an excellent job in operas
worldwide. Their creative efforts – staging operas always involves creativity –
generally maintain operatic performance on a decent level. However, terrible
mayhem inevitably results when a director, even gifted, surrenders to his
overgrown self-esteem and infected
imagination, wriggling out of any restrictions. On the opposite, just set a
talented individual to the task and watch how things on the stage take a
logical and clear pattern, turning even the most daring concepts into justified
and reasonable experiments. This is true
talent at work!
Should
this set of reflections get by chance into the hands of two Polish masters,
Warlikowski and Treliński, both positively viewed as international stars of
to-day's operatic directorship, I hope they will forgive my mentioning their
names. I do need them here to discuss a particular phenomenon, exemplified on
one side by Warlikowski's King Roger at Paris Opéra-Bastille, and on the
other side by Treliński's Orpheus and Euridice at the Grand Theatre -
National Opera in Warsaw. I definitely consider
those two productions authorial. I do not feel competent enough to analyse their
value in terms of stage performance; my sole purpose is to focus on the
relationship between the staging and the musical layer of the original in both
cases.
Speaking
of King Roger according to Warlikowski, my feeling is that it has nothing
to do with the original. The piece no longer exists as the famous opera by Szymanowski
& Iwaszkiewicz, but has evolved into a King Roger performance by
Warlikowski on Szymanowski's music. I cannot minimize the pleasure I took at
attending this show and, which is more, I think that Szymanowski's music
perfectly accompanied the director's vision. May I venture to say that I would
hardly imagine this performance going along with any other music?
Orpheus
by Treliński is quite different a story. For me, it was a perfect theatrical achievement
which would do fine without any music at all. Perhaps some musical illustration
would not go amiss, but not necessarily by Gluck. In my highly subjective
perception, the music and theatre functioned in parallel throughout that
performance, as if two soliloquies, without any trace of a dialogue. However, I
enjoyed both, confirming that such proposals by opera directors are absolutely
reasonable and warranted. They occupy
the territory where the artists' imagination and fantasy can take full shape,
albeit not always in line with the libretto or score.
However,
there's no hiding that I feel amused (not withstanding a hint of irritation)
with the calls and appeals by certain directors and set designers, who enjoy
the vocal support of some luminaries in the show business, to relentlessly "modernise"
opera. Please do not forget, gentlemen, that the development and evolution of
all things related to art are just a part of its natural progression. Music, poetry, painting, architecture and
sculpture – they all develop and change. This is a characteristic result of our
mind's plasticity: space for thought expands in the brains while human
knowledge increases about man and the world. Is there a need for anybody to call for the
modernisation of poetry, music, architecture or sculpture? Or could it be that such opera-related pleas merely
illustrate a symptom of general ignorance on the issue and of common laziness, by
tentatively luring the artistic community with absurd concepts in order to
steal a moment of recognition at any price?
Frankly, enough is to create masterpieces: the progress will happen by
itself. And on the other hand, what should we do of Verdi's petition „Torniamo all’antico, sara il progresso”?
Profession. Gigue
Profession is the key word here! An operatic
performance, or so to say “an opera”, is defined by teamwork. The list includes
(without insisting too much on hierarchy): the artistic director, the
administrative director, the casting manager, office workers, the artistic
manager, conductor, director, the whole team of performers with the soloists,
choir and orchestra, pianists: corepetitors and coaches, stage managers, IT
specialists, library, archive, press team, audience management and development,
public relations, security, firemen,
catering for the personnel and audience, drivers, nurses, hairdressers,
dressers, tailors, shoemakers, etc...
I
deem it highly desirable that all these tasks should be performed by qualified professionals.
No need here to show how the faulty work of any dilettante member of such team
could hamper the whole effort.
I
wish that the highest possible level of professional dedication could be
obtained from everyone involved in the performance: artists and technical
personnel alike, all of them should aim at the benefit and comprehensive comfort
of the audience. For any spectator – a person who made a thoughtful decision to
attend a performance – action does not begin with a curtain going up or with the
first bars of an overture resounding, but much earlier. Many friends of mine, who
are just common opera-goers, have told me that they start mentally preparing
for their visit to the opera as soon as the early morning before. The spectators'
involvement, likewise, does not end when the curtain falls. For most of them,
participating in the performance is a true experience which may leave traces in
their mind for many years to come.
A
bunch of detractors comprising sensation- or scandal-sniffers and so-called
professional spectators who attend presentations solely to share their
ramblings in various blogs and other media do not feel this way, but they are
of no concern. My attention goes to those who came to be moved, to have an
encounter with beauty – and I use this word without hesitation here. They
deserve the highest level of service at the theatre, starting with the audience
management, thoughtfully and clearly edited and printed programmes, not to
mention a well-functioning cloakroom or professionally handed glass of
champagne during the intermission. The opera house should focus on them, not on
the professional, full-time critics. It should provide them with a comfortable environment
to participate in the most amazing artistic event and work of art: the operatic
performance. In my very personal opinion, there are three sanctuaries where the
never-extinguishing flame of musical art and beauty should be nurtured: the
opera, the philharmonic and the academy (or university) of music.
This
is precisely where my own problem with professionalism emerges (and perhaps it
is not only mine). It seems obvious that any qualified person should feel
obliged to perform on the highest professional level. I cannot imagine a
dilettante conductor, vocalist or dancer, a dabbler as lightning technician or
even, if you please excuse me, a tailor who would make a faulty costume or an
editor publishing an idiotic programme, and so on... Actually, one single category
of persons in the operatic world may claim the right to be dilettante – the
directors! Better think a few among them.
The
core of active opera directors is well prepared professionally, with
considerable experience in struggling to achieve the highest level of
performance, in seeking to deliver the best artistic message, in trying to foster
the comprehensive evolution of the genre, and, quite plainly, to create beauty. Their efforts go perfectly well in hand with
the need for individual expression and personal approach to the opera as a work
of art. Such directors drive the enhancement of performance awareness within
the public, similarly to painters or composers who expand the perception
criteria of their genres. As previously mentioned, it is difficult to imagine
the art of painting stuck in Vermeer's era or music which would not break the
rules of, say, Johann Sebastian. Such evolution in the development and
perception of art appears obvious and natural, even if the artists often go
ahead of their times. The same applies to stage performance. I am afraid that without such aesthetic progress,
the spectator would not be able to derive any satisfaction from participating
in a performance. Personal remembrance: lucky enough, for once, to watch an
awesome Traviata at Covent Garden, with an ascetic stage set that
stunningly emphasised the dramatic plot, I had the disappointment – only two
weeks later – to attend another Traviata, staged for La Scala in an
embarrassingly outdated setting which was almost – excusez le mot –
kitschy.
It is
rather difficult for me to establish any kind of reasonable relationship with
an opera director who openly declares that he knows nothing about opera, does
not like it, or has not the slightest idea about what is going on in the score.
His pseudo-creative suggestions only provide a carefree demonstration of the
whimsical meanders of his thoughts. My most recent experience as a spectator, I
had it with the Tetralogy, staged on a
garbage spot! For so much as I can tolerate, an opera theatre is no home turf for
Mr Director to play his own money under his own responsibility for the sake of displaying
his artistic credo to his only spectator: himself... plus a few similarly
deviant clones!
Let
me take another case: those directors who belong to a totally different
artistic option having nothing in common with the opera, but who roll up their
sleeves intending to "heal" it.
Perhaps they should take into consideration the Latin adage: Medice, cura te ipsum.
Here
again, the question of talent resurfaces. I personally attended certain shows,
theoretically and seemingly unrelated to a particular opera, which proved to be
not only an artistic revelation, but also a huge success with the audience. For
instance: Handel’s Giulio Cesare in
Egitto, as created by Herbert Wernicke for the Liceo, or Saint-Saëns’ Samson and
Delilah directed in Paris-Bastille
by Pierluigi Pizzi. Both were cutting-edge achievements, as were the works by Walter
Felsentein whose performance I was lucky to enjoy at the Komische Oper. Just
likewise, the main production of great directors has by and large remained
authoritative, unique and imitation-free. According to my appraisal, each is
proof of the powerful talent and dimension of an extraordinary personality.
I am
fully aware that evaluating artworks is a subjective task, particularly when made
by critics, show-business related persons, or self-appointed professional fans
of music. I must admit, albeit with
certain discomfort, that this group of people hardly interests me. Elite
experts on opera and theatre actually make me anxious, as I privately suspect
that a majority of them are living in their own virtual world of sorts, where
everything occurs in the ideal sphere of free thought, unrestricted by reality
if not absolutely out of touch with it.
What
interests and fascinates me most, is the fate of the aforementioned spectator,
innocent as a lamb, who goes to the opera to be moved, shaken and touched by beauty. Just like the customer
service clerk at my bank (whom I already mentioned to a panel of experts during
our pilot meeting). This lady had never been in the opera. So, on some
occasion, I presented her with tickets for Tancredi instead of the
customary flowers. The next day she had tears in her eyes when she told me:
“Professor, I had never thought that something so beautiful could exist. It was a totally different life, a totally
different world!” Also, when active as a performing artist, I used to receive
letters from totally unknown listeners who wanted to tell me how they had been moved
and touched by my so-called “accompaniment”. I must admit that with the
exception of Weber's, no other reviews were more precious to me than the
opinions and reactions of my listeners.
For some time now, I have been considering a
question which most probably will never find an answer. Have any of the opera
directors and set designers, particularly those who consider themselves
avant-garde, thought, however briefly, about the feelings of a viewer who has just
seen an opera for the first time? Say for
instance Un ballo in maschera, La Traviata or Das Rheingold. What
about A Masked Ballroom Dance in belle époque setting,
La Traviata located in an escort agency, and The Gold of the Rhine amid the dumping ground?! A spectator who has
seen each of these operas forty times or more might not have a problem with
such settings, as he knows the original.
But how should they react, those who watch the Tetralogy for the
first time? They must be asking themselves a question about what that guy
Wagner did have in mind. What does he mean by the Twilight of the Gods?
A self-immolation of the gods on a heap of refuse? -- On the other hand, I am
pretty sure that creations by a professional, high-class director/set designer duo
will always succeed in keeping both the connoisseur and the first-time guest
happy.
This
seems the right place to insert one paragraph about partnership in opera. In that matter, team co-operation seems
obvious as a must. Yet, let me first point it out that members of all opera
teams known to me often looked as if emotionally caught up in the performance. Actually,
I have never detected any indifference. The general atmosphere is always that
of involvement, even excitement with something unusual, kind of a celebration. This
typical mood affects practically everyone from the doorkeeper to the stage
manager, including dressers, make-up artists, wig dressers, etc... Perhaps is
it a specific feature of the theatrical reality? Mention of the genuine
performers was omitted here, for understandable reasons.
As a
matter of fact, areas awaiting partnership in opera mainly include: (a)
communicating with the conductor and director; (b) relationships between those
artists performing on stage. In principle, partnership-type relations are always
desirable, which does not necessarily mean that they become a reality!
Ideal would be that the conductor could work in partnership
with the singers in the authentic professional style finely summarised per the
guidelines written by Richard Strauß. I had a recent
opportunity to observe the pettiness of an ill-educated conductor, who dared
call the dress rehearsal of a Falstaff on the same day the piece was to
be premiered! Unprecedented, as far as I know! Much too often the conductors forget
that they are to serve the vocalists, not the opposite way, and that the human voice
is no such thing as a Stradivarius violin able to work without ever being put
at rest.
What
about the stage director? It seems to me that best situations result from a
partner-like dialogue between him and the actor. I witnessed many instances of
such cooperation creating ample space for thoughts and ideas to be incorporated
into a spectacle. Then the latter ended in actual teamwork, although only the
director's name or signature appeared on the bottom line. Naturally, something
else is the relationship with a director who bets on the perfection of his own authorial
concept to prohibit any dialogue with the actor, expecting from the latter nothing
but skills, subordination and obedience. Such was probably the case of
Felsenstein and his 140 rehearsals. It is not that bad when the director's
vision is a valuable, not to say a wonderful one. More or less, every
professional actor can adapt to it for good.
However, should the director be a deviant person whose imagination exhibits
unsafe symptoms of incongruity, the situation may severely worsen. Typically,
the problem vanishes as early as from the date of the second performance – in
other words: just following that director's removal. The sound intelligence of
the performers can then eliminate many of the nonsensical solutions he had been
trying to enforce.
Forgive me
to quote a very personal example of co-operation and partnership between a
singer and a director. Once upon a time, my partner for life Ewa Podleś had an
idea that Ulrica should reappear on stage in the last scene of A Masked
Ballroom Dance. This happened in Warsaw, during the very evening when that
opera, directed by Waldemar Zawodziński, was to be premiered on April 15, 1998.
As we were riding our way to the opera house, Ewa suddenly exclaimed that
Ulrica should appear at the end of the final scene, as a confirmation of the
dire prophecy. I found her idea marvellous. We rushed into the theatre and
hastily suggested that alteration to the director, who quickly approved and
communicated it through a megaphone to the performers. He warned them that
Ulrica would emerge from behind the chorus and that the singers would have to
step aside and provide space for the acting. The surprise and enthusiasm of the
audience were awesome, and the idea was a brilliant success. It was generally
thought to offer a perfect ending to the dramatic plot.
Apparently,
the most desirable type of partnership is that which binds all performers on
stage in order to create dramatic tension and dialogue between the characters,
or in other words, the whole plot. The lack of such understanding and contact can
have disastrous impact on the artistic success of the performance. I remember one
most amusing example I have seen of such failure. It was on the stage of The Italian Girl in Algiers at the Deutsche Oper, Isabella reaching the heights of
coquetry to attract the attention of Mustafà: he
did not cast even a single glance at her, desperately focusing his eyes on...
the conductor.
Lately
in Stockholm, during the staging of aforementioned Falstaff, I was fortunate enough to witness a remarkable event. Going
on was a semi-stage version, with no director
involved. All performers were top-class artists with impressive know-how. After
just three rehearsals I saw possibly the best Falstaff in all my life! Visibly free, liberated and working
without any restrictions, the artists were creating delightful situations, and
the whole performance felt like a wonderful, professional improvisation. The
Scandinavian audience, generally considered less than effusive, was
enthusiastic beyond the wildest expectations! And all that could happen with
neither a stage director nor even a stage manager!
A few
additional words on what is now called promotion, or popularization: my
reservations on this issue are many, and deeply personal in nature. Nobody has
ever managed to persuade me that something is beautiful, if I feel otherwise.
Moreover, some inexplicable defiance makes me react in impulsive opposition to
such touting. Nonetheless, I have always been able to recognize beauty when I
approached it incidentally, in an intimate manner, usually on my own. I will
never forget the amazing sensation which overwhelmed me the first time when I
found myself standing alone, face to face with Leonardo’s Lady with the
Ermine. Although I had been pretty ignorant about this particular painting
before, there is no doubt that I felt stunned, perhaps even happy and elated in
some way. Much later, learning about the "emanation" released by works
of art, I came to realize I had experienced just that at the time. I now think
that opera as a work of art also radiates at its audience, and I am prone to suspect
that kitsch emanates a bit differently than a masterpiece.
As
regards the popularization of opera and art in general, I would really prefer to
leave it in the care of professional experts. Why not disclose the arcane
aspects of music to common people, but where is the real need? I have harboured
persistent doubts even after witnessing the efforts of a certain guy named
Bernstein. Indeed, I have similar doubts about how to teach the inner workshop
of a painter or a sculptor. What's the point of it? I am aware that techniques
are much easier to discuss than the unspeakable secrets of beauty. However, being
involved in the popularization of art or busy at providing relevant information
is in no way the job of an artist. His should be to create art: a musician has
to focus on perfect renditions of music; a singer has to sing at best of
possible; an expert in promotion and public relations should provide similarly
specific an input. It is hardly surprising that a flawlessly performed opera
actually requires neither promotion nor extra advertising beyond the basic
practical information, as proven by the crowds who storm opera theatres and
philharmonic halls without any coaxing whatsoever.
Postscript
One: Synopsis
I am a semi-dilettante.
As such, I intend to discuss opera from the viewpoint of a former performing
pianist.
Theoretical digressions
are those delightful intellectual games played in the operatic arena which,
sometimes, unexpectedly run away from the subject to become self-sufficient. As
a result, they hardly keep anything in common with the genuine essence of the
problem.
The staging of an
operatic work is, in my opinion, best appraised through the global quality of
the performance, the final stylish result. I would expect proficiency -
hopefully to the utmost degree - from all participants in the operatic
adventure, including the author of the libretto, the composer, vocalists and group
musicians, the conductor, director, set designer and even the technical
personnel. Should such perfection resonate with a sensitive awareness in the
audience, then the operatic spectacle may reach the heights of heavenly
delight.
The right moment has come for a general,
semi-dilettante reflection. In my view, there is no such thing about the art of
opera that cannot be reduced to a combination of professionalism and talent. Professionalism
is the sine qua non condition, which embodies
the complex aggregate of skill and knowledge. Almost anybody can develop it by
learning. Regrettably, professionalism alone will not serve, even if
exquisitely mastered as a skill: it will not create anything of value by
itself, and any performance based solely on it will just fade into purposeless talking.
In order to make any
sense, art as a whole - opera included - requires something additional, which
is mysterious and totally unfathomable: talent. A feature with which one is
endowed and which cannot be taught, nor learnt. Either you have it, or you
don't. I am aware that the distribution of talent is unequal and not really
fair. I am also aware that it is possible either to waste one's talent and make
poor use of it, or to build it into a priceless gem within a beautiful setting. Perhaps professionalism, it its full significance,
is just another name for such setting.
A talented performer
can turn a secondary part into a grand creation, as well as provide
justification for the most daring concepts of the director and set
designer. With talent missing, all will return
to mere humbug and tomfoolery.
Postscript Two: Richard Strauß: Ten Golden Rules for the Album of a
Young Conductor.
In his collection of the Ten Golden Rules for the Album of a Young Conductor (1927), Richard
Strauss seems to suggest that the secret art of conducting an orchestra entails
nothing more than following a couple of important guidelines:
1.
Remember that you are making music not to amuse yourself, but to delight your
audience.
2.
You should not perspire when conducting. Only the audience should get warm.
3.
Conduct Salome and Electra as if they were by
Mendelssohn: Fairy music.
4.
Never look encouragingly at the brass, except with a brief glance to give an
important cue.
5.
But never let the horns and woodwinds out of your sight. If you can hear them
at all, they are still too strong.
6.
If you think that the brass is now blowing hard enough, tone it down another shade
or two.
7.
It is not enough that you yourself should hear every word the soloist sings.
You should know it by heart anyway. The audience must be able to follow without
effort. If they do not understand the words, they will go to sleep.
8.
Always accompany the singer in such a way that he can sing without effort.
9.
When you think you have reached the limits of prestissimo,
take the tempo half as fast.
10.
If you follow these rules carefully, you will, with your fine gifts and your
great accomplishments, always be the darling of your listeners.
Postscript Three: "How
to Opera Germanly"
1)
The director is the most important personality involved in the
production. His vision must supersede the needs of the composer, librettist,
singers, and, especially, the audience, those overfed fools who want to be
entertained and moved.
2)
The second most important personality is the set designer.
3)
Comedy is verboten, except when unintentional. Wit is for TV-watching
idiots.
4)
Great acting is hyper intensity, with much rolling on the ground,
groping the wall, and sitting on a bare floor.
5)
The audience's attention must be on anything except the person who is
singing. A solo aria, outmoded even in the last century, must be
accompanied by extraneous characters expressing their angst in trivial
ways near, on, or about the person singing the aria.
6)
Storytelling is anathema to the modern director, just as realistic
photographic painting is to the abstract painter. Don't tell the story; COMMENT
on it! Even better, UNDERMINE it!
7)
When singing high notes, the singer must be crumpled over, lying down,
or facing the back of the stage.
8)
The music must stop once in a while for intense, obscure miming.
9)
Sexual scenes must be charmless and aggressive. Rolling on the floor a
must here.
10) Unmotivated homosexual behavior must be
introduced a few times during the evening.
11) Happy endings are intellectually bankrupt. Play
the opposite. Insert a sudden murder, if at all possible.
12) Avoid entertaining the audience at all costs. If
they boo, you have succeeded.
13) Rehearse it until it’s dead. Very important.
14) Any suggestion of the beauty and mystery of
nature must be avoided at all costs! The set must be trivial,
contemporary, and decrepit! Don't forget the fluorescent lights! (Klieg lights
also acceptable).
15) The audience must not know when to applaud or
when the scene/act ends.
16) Historical atrocities such as the Holocaust or
the AIDS epidemic must be incorporated and exploited as much as possible. Also,
the lifestyle of the audience must be mocked.
17) Colors are culinary. Black, white, and gray
only!
18) The chorus must be bald, sexless, faceless, and
in trench coats.
19) If the audience is bored, this is art.
20) Props are items of junk piled in a corner of the
set. They must be overused pointlessly, then dropped on the floor, preferably
when the music is soft. Be careful to keep dangerous objects at the lip of the
stage so that the blindfolded dancers can kick them into the pit.
21) All asides must be sung next to the person who
is not supposed to hear them
22) The leading performers' faces must be painted as
white masks to ensure no individuality or variety of expressions, as opera
singers can't act anyway. They just want to pose and make pretty sounds.
23) Preparation is important. Try to read the
libretto in advance to make sure that it doesn't interfere with your staging
ideas. Not much harm in listening to the CD once, though that's not really your
job.
24) Make the conductor feel useful, though he's
really a literal-minded hack.
25) The stage director must avoid any idea that is
not his own, though that idea will surely be on this list already.
26) A costume must serve at least two of the
following criteria: a) Make the singer look unattractive b) Obscure his vision
c) Make hearing the orchestra difficult d) Impede movement d) Contradict
the period in which the opera is set (hardly worth mentioning).
Postscript Four: Appeal (written a few years ago)
STOP MOLESTING THE OPERA! HANDS OFF THE OPERA!
Actually,
has it been declared mandatory to go to opera? Has it been declared mandatory
to go to soccer game? Let everybody
attend events to his liking and enjoyment. Some go to vespers, others to an
escort agency.
When I go to a soccer game, I want to watch an
excellent match. When I go to the opera,
I want a perfect performance. All the crazy ideas and concepts to attract more
audience deserve just a shrug.
Those willing and needy will go to a
museum or opera no matter whenever and wherever they can. I cannot imagine
anybody coaxing me to go to a sports stadium, no matter what advertising or
propaganda efforts would be involved.
Experimenting with the contents of
the operas and with librettos is a reprehensible attitude. Naturally, the use of evolving technical
means and aesthetic perception are quite different matters. Why then tamper
with the plot or its assignment in time?
Why on earth teleport Boris into the 20th century?
And if so, why not transfer Hamlet to
Leeds in the 1920s?
On the other hand, it seems equally
pointless to try to turn opera, which undoubtedly is an elite art, into some
kind of mass entertainment, or an attraction for the celebrities, no offence
meant either to the masses or to the celebrities. Let opera stay elite!