środa, 24 lipca 2013

Tegoroczny Festiwal w Bregenz nad Jeziorem Bodeńskim poświęcony głównie dwu kompozytorom, Mozartowi i Andrzejowi Czajkowskiemu



Aktualnie, w austriackim Bregenz nad Jeziorem Bodeńskim, odbywa się Festiwal Muzyczny. Tegoroczna edycja zdominowana jest przez dwu kompozytorów, Mozarta i Andrzeja Czajkowskiego.
Mozarta Czarodziejski flet  będzie prezentowany podczas ponad dwudziestu spektakli. Nawiasem mówiąc, wszystkie bilety na siedmiotysięczną widownię, zostały już dawno rozsprzedane.
Z twórczości Andrzeja Czajkowskiego pokazano prawykonanie opery Kupiec wenecki, której libretto jest oparte o dramat Szekspira pod tym samym tytułem, Koncert fortepianowy, Kwartet smyczkowy i 7 Sonetów Szekspira.
Odbyło się również międzynarodowe sympozjum poświęcone postaci i twórczości Andrzeja Czajkowskiego. Zostałem zaproszony do wzięcia udziału w tym sympozjum i przedwczoraj, 22 lipca miałem wystąpienie, którego oryginalny tekst polski i angielskie tłumaczenie zamieszczam poniżej.



Garść wspomnień o Andrzeju Czajkowskim z naszej studenckiej młodości

Byliśmy równolatkami. Poznaliśmy się w Warszawie, w 1952 roku, w ówczesnej PWSM, w pałacyku Sobańskich w Alejach Ujazdowskich.

On był studentem  Stanisława Szpinalskiego, niezwykle barwnej postaci, wybitnego artysty, jednego z uczniów Ignacego Paderewskiego; moją maestrą była, może mniej barwna, ale na pewno równie autentyczna, znakomita artystka, Maria Wiłkomirska.

Andrzej, już wtedy imponował swoją światowością, wielokrotnym bywaniem zagranicą, wliczając w to wręcz wydający się nierealny Paryż. Moja sytuacja przypominała nieco balzakowskiego bohatera, „wielkiego człowieka z prowincji w Paryżu”.

Istotnie, z prowincjonalnego Lisińca, z przedmieścia Częstochowy, kompletny ignorant w zawiłych relacjach warszawskiego środowiska muzycznego, siedemnastolatek, znalazłem się w samym gąszczu różnych układów, w których on, czuł się już jak ryba w wodzie.

Nie odczuwałem wobec niego żadnego skrępowania ani onieśmielenia. Obce mi było również jakiekolwiek uczucie zazdrości wobec jego oszałamiającego talentu. Po prostu,  podziwiałem i zachwycałem się tym niezwykłym zjawiskiem, jakim był Andrzej.

Do dziś  nie wiem zresztą, skąd u Andrzeja był ten stosunek do mnie, który określiłbym jako zaufanie. Nie było miedzy nami jakiejś specjalnej zażyłości ani super koleżeństwa, ale wyraźnie istniała komitywa, a nawet bliskość.

Moje pierwsze, poważne słyszenie Andrzeja, to była Sonata h-moll Chopina. Siedziałem bardzo blisko niego, niemal na wyciągnięcie ręki. Zauważyłem coś, co zapamiętałem do końca życia, mianowicie, ruch jego palców. W przeciwieństwie do niezwykle popularnego stylu gry na fortepianie, który określiłbym jako „ruszanie palcami po klawiaturze”, jego palce poruszały się w sposób krańcowo ekonomiczny, jakby bez ruchu. Miałem niemal fizyczne wrażenie, że on nie gra na klawiaturze; on jakby bezpośrednio gra na strunach; on nie wydobywa dźwięku, on go kształtuje swą wyobraźnią. Po wielu latach, wielkim zdumieniem napełniło mnie odkrycie, że w czasie, kiedy jeszcze  byłem koncertującym artystą, posługiwałem się fortepianem niemal  identycznie.

Samo wykonanie Sonaty, w sposób nie do końca uświadomiony, nadrukowało mnie na zawsze. Była to muzyka czysta, wolna od nieznośnej dla mnie tzw. interpretacji. Po prostu, sama muzyka. Taka, jaką kreują moi preferowani, czyli Artur, czy Marta, czy Światosław.

Sonata Andrzeja była wielkim, jednolitym freskiem, a sposób, w jaki przedstawiał dramaturgię zakończenia Larga połączonego z architekturą początkowych akordów Finału, spowodował podejście mi serca do gardła, wrażenia, do którego żaden inny  pianista, z później słyszanych, nawet się nie zbliżył.

Andrzej miał chyba zgoła mozartowską potrzebę zabawy. Jego poczucie szczególnego, paradoksalnie, naturalnie wyrafinowanego  humoru, nie opuszczało go właściwie nigdy.

Spośród wszystkich naszych spotkań, raz jeden tylko zapamiętałem wybuch wielkiej irytacji. Andrzej był więcej niż urodziwy, urodą Efeba. Wprawdzie był gejem, ale chyba z tych jakby nieco zażenowanych. Krążyły za nim tabuny starszych panów, z naczelnych pozycji socjalnej listy rankingowej najważniejszych postaci środowiska. Pamiętam, jak po jednym z występów Konkursowych, tuż po zejściu z estrady rzucili się na niego w sposób niewybrednie nachalny. I wtedy, on do mnie, niby na ucho ale takim szeptem raczej scenicznym, wyraźnie wściekły i poirytowany, wypowiedział życzenie pod ich adresem, które nie bardzo nadawałoby się tu do zacytowania.

Nie bardzo wiem jak to się stało, ale obaj, niezależnie, w jednym czasie zdecydowaliśmy o chyba wówczas precedensowym wykonaniu w Uczelni I Tomu „Das Wohltemperierte Klavier”. Stąd też ta żartobliwa dedykacja pod zdjęciem w Programie Konkursu: ”Koledze po Bachu”.

Nie wiem, czy byłem pierwszym, ale w każdym razie miałem  wrażenie że jestem, kiedy Andrzej pokazał mi swą, podobno pierwszą kompozycję. Byłem porażony jej szczególną dramaturgią i wyrazem. Jej charakter niczym mi nie pasował do postaci Andrzeja. Był to utwór, którego  nazwy nie pomnę, jakby z innego świata. Wtedy nie wiedziałem, ale dziś, ex post widzę, że był to w gruncie rzeczy jego prawdziwy, intymny, skrywany przed światem obraz. Obraz jakiejś nigdy nie gojącej się traumy i nigdy nie zabliźniającego się rozdarcia.

Wydaje mi się, że teraz dopiero rozumiem, dlaczego Andrzej jakby zanegował swe gigantyczne możliwości pianistyczne, na szczęście, choć w niewielkim wymiarze utrwalone m.in. płytami z Koncertami Mozarta pod genialnym Fritzem Reinerem. On po prostu musiał wypowiedzieć prawdę o sobie swoimi utworami, bez posługiwania się dramatami innych. Myślę, że w Trio i Koncercie, jak może jedyny, być może jeden z bardzo niewielu, przedstawił siebie, bez ekshibicjonizmu, ale w sposób który mnie, znającego go odrobinę, zatyka dech w piersiach. W tych utworach jest cały Andrzej ze swoim losem. Niekiedy myślę, jaką byłaby jego twórczość, gdyby nie ta upiorna, niewyobrażalna  trauma duszy żydowskiego dziecka doświadczonego koszmarem nazistowskiego piekła.

Wszystkie nasze relacje były absolutnie nietypowe i w moim życiu, do żadnych nie podobne. On, genialnie utalentowany, ja ze swoimi zwyczajnymi zdolnościami. Nigdy nie wyczuwałem pomiędzy nami najmniejszej nierówności, nigdy nie czułem się mniejszy lub mniej ważny. Było nam, na swój sposób, dobrze ze sobą. Przygodę spotkań z Andrzejem noszę ze sobą jak żywą wartość. Jestem wielce rad, że danym mi było ją przeżyć. Takie swoiste bycie razem jakby z jakimś Mozartem.



Warszawa, 14 lipca 2013   







A handful of memories about Andrzej Czajkowski from our youth, the time when we were students

We were exactly the same age. We met in Warsaw in 1952, at the Academy of Music, then located in Sobanski Palace in Aleje Ujazdowskie.

He was a student of Stanislaw Szpinalski, a very colorful personality, a phenomenal artist, one of the students of Paderewski; my teacher was Maria Wilkomirska, possibly slightly less colorful as a personality, but an equally fantastic and true artist.

Even back then I was very impressed by Andrzej, his worldliness and in particular by his many travels abroad, especially to Paris, which seemed almost unreal for the rest of us living behind the Iron Curtain. I resembled more the Balzac hero - "a great man from the country in Paris".

I came from the suburbs of Czestochowa, and at the age of 17 I was a complete ignoramus in the complexities of the Warsaw music world. Andrzej on the other hand fit in perfectly in those difficult and entangled relationships. He felt in them like a fish in a pond.

I didn't feel awkward or overwhelmed by him. I was also never jealous of his amazing talent. I was just full of respect and admiration for the incredible person that he was.

I don't know till today where his attitude towards me came from. I would call it trust and closeness. Even though there was no particular intimacy between us, there certainly was a special bond or connection.

The first time that I really heard Andrzej play was his performance of Chopin's B-minor Sonata. I remember that  I sat very close to him, almost within a hand's reach. I noticed something that I will remember forever, it was the way he moved his fingers. Contrary to the most popular way of playing the piano, which I can describe as " moving the fingers on the keyboard", his motions were economical to the extreme. It seemed as though his fingers didn't move at all. I had an almost physical impression that he didn't play on the keyboard but directly on the strings, that he didn't produce sounds but created them with his own imagination. Many years later I realized that when I was still an active concert pianist I used the instrument in very much the same way.

Andrzej's performance of the Sonata, left a permanent  imprint on me in a way that I didn't quite realize back then. It was pure music, free from any  so called interpretation" which I find so unbearable. Just simply music speaking for itself. Like the one created by my favorite giants of the piano: Arthur Rubinstein, Marta Argerich or Swiatoslaw Richter.

The way Andrzej played it, the sonata seemed to be a grand, monolith fresco. The way he connected the dramatic ending of Largo with the architecture of the opening chords of Finale moved me so much, that I don't recall being moved like that by any other pianist ever.

Andrzej had an almost Mozartian need for amusement and tricks. He had a fantastic, sharp, refined and very particular sense of humor at all times.

In the course of our many meetings, I remember one when he got really irritated. Andrzej was a stunning looking young man with a beauty of ephebe. He was gay, but I think very much in the closet. He was followed and admired by huge numbers of elderly men, most of whom had a prominent position on a social ranking list of the most important men not only in the music society. They were all clearly infatuated by him. I remember that after one or his performances at the Chopin Competition they all attacked him with a particular force. And he, clearly infuriated by this, whispered to me, in that sort of whisper that is meant to be heard by everyone, that they should all go to hell....well actually he said something far less polite, not really suitable for me to quote here.

I don't know how it happened, but both of us independently came up with an unprecedented idea to perform the entire first book of Das Wohltemperierte Klavier at the Conservatory. This is where the witty inscription under his picture in the booklet of the Chopin Competition comes from. It is dedicated to me and I think it sounds better in German: für meiner Bach Kolege, a pun on für meiner Fach Kolege.

I don't know it for a fact, but it seems that I was probably one of the first person whom Andrzej showed his very first composition. I was very moved by its dramatic content and expression. It's character didn't fit it at all with Andrzej's character as I knew it. I don't recall the title but it was a piece like from another world altogether. I didn't realize it then, but I see it quite clearly now, that his compositions gave his true image, very personal, very private and hidden from the world.

I only now understand why Andrzej felt like he had to give up his piano playing even though he had incredible talent and possibilities. There exists fortunately a great recording of him playing Mozart concertos under fabulous Fritz Reiner. I think he needed to tell the truth about himself through his own compositions rather than using the work and drama of others. In his Trio and Piano Concerto he really revealed his true self, without being excessive but in a very private way. Possibly because I knew him a little, the way he opened up in his music literally took my breath away. It was his whole, true self, his life and fate. It makes me wonder what his compositions would be like if he hadn't lived through the incredible trauma of a Jewish child surviving the atrocities of nazi hell.

Our relations were very unique, not like any other relations that I had with other people. He was a true genius, I had my "normal" talent. Yet, I never felt a difference between us, I never felt smaller or less important. We really felt good in each other's company. I cherish the time we had together and I am happy that he was present in my life. It is a bit like having lived close to some kind of Mozart.


Warszawa, July 14,  2013   




środa, 17 lipca 2013

Spotkanie z Witoldem Lutosławskim w Bibliotece Polskiej w Paryżu, 4 marca 1993

Dnia 4 marca 1993 w Bibliotece Polskiej w Paryżu, odbyło się spotkanie z Witoldem Lutosławskim, z okazji jego osiemdziesiątych urodzin, organizowane przez Stowarzyszenie Polskich Artystów Muzyków we Francji, które powstało z mojej inicjatywy, i któremu wówczas przewodniczyłem.
Na otwarciu tego Spotkania wygłosiłem tekst, którego polskie tłumaczenie i francuski oryginał załączam.


Proszę Państwa.

            W imieniu Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków we Francji, witam Państwa serdecznie w salonach  Biblioteki Polskiej w Paryżu.

            Dzisiaj mamy honor gościć Pana Witolda Lutosławskiego, wybitnego polskiego kompozytora, jednego z największych twórców kultury światowej naszego wieku, który obchodzi w tym roku osiemdziesiątą rocznicę urodzin. Z tej okazji odbywa się wiele uroczystości w całym świecie. Organizując dzisiejszy wieczór muzyczny, pragniemy złożyć skromny hołd temu, który jest Honorowym Przewodniczącym naszego Stowarzyszenia.

            Pragnę wyrazić Panu Witoldowi Lutosławskiemu głęboką wdzięczność za to, że zgodził się poświęcić nam odrobinę swego jakże cennego czasu. 

            Muszę Państwu wyznać, że przygotowując te kilka słów mojego wystąpienia,  byłem nieco zakłopotany. Mogłem wszak pokusić się o naszkicowanie sylwetki Pana Witolda Lutosławskiego w sposób „teoretyczno-muzykologiczny”, albo przedstawić moją wizję osobistą, tak jak postrzegam go jako twórcę i człowieka.

            Proszę mi wybaczyć, że wybrałem drugą możliwość. Istnieje przecież wiele artykułów o kompozytorze we wszystkich encyklopediach, nie tylko muzycznych, a rozprawy teoretyczne chyba lepiej zostawić ekspertom.

            Proszę Państwa, podobnie jak siedem różnych kolorów tworzy jedno światło, obraz Witolda Lutosławskiego, który noszę w umyśle i w sercu,  jest organiczną jednością złożoną z licznych wartości. Postrzegam ich również siedem.

            Pierwszą z tych wartości jest wykształcenie. Zarówno pianistyczne jak i kompozytorskie, otrzymane w całości w Polsce. Stanowi to kolejny, cenny przykład, że podobnie jak Chopin, genialny uczeń nie ma żadnej potrzeby biegania po świecie w poszukiwaniu mistrza.

            Druga wartość, to język muzyczny – ciągle ewoluujący w połączeniu z indywidualnym rozwojem i poszerzającą się świadomością. Każdy etap tej ewolucji znaczony jest dziełami wartościowymi i pięknymi: Koncert na Orkiestrę, Muzyka Żałobna, Gry Weneckie, Paroles Tissées, a także Symfoniami, Kwartetem, Koncertem Wiolonczelowym i Koncertem Fortepianowym, Partitą, Łańcuchem I, II i III. Ujawnia się w nich twórca, który doskonale panuje nad treścią i formą oraz wszystkimi innymi problemami profesjonalnymi. Zawsze artysta panuje nad warsztatem; nigdy na odwrót.

            Trzecia wartość, to mądrość. Wprawdzie muzyka jest par excellence  asemantyczna, ale może mówić - unikając dosłowności ocen - wzniośle, mądrze, pięknie, lub na odwrót, pospolicie, banalnie, trywialnie. Z dwunastu dźwięków, zawsze tych samych, które my Europejczycy mamy do swej dyspozycji, jedni tworzą arcydzieła, inni produkują kicze.
            Pan Witold Lutosławski, dzięki swemu doskonałemu językowi muzycznemu, mówi nam swą prawdę o świecie i człowieku. Robi to w sposób myślący, głęboki, subtelny, przyjazny. Proszę spojrzeć na przykład Koncertu Wiolonczelowego. Jest to dialog muzyczny pomiędzy solistą i zespołem, który w mistrzowski sposób skierowuje nas na inny dialog, pomiędzy jednostką i zbiorowością. Od pierwszego usłyszenia tego dzieła byłem porażony siłą wyrazu ostatniego sola wiolonczeli, dramatycznym pytaniem o sens tego dialogu, o sens samego życia.

            Czwarta wartość, to charakter apolliński. Piękno klasyczne, niewypowiedziane. Los łaskawy obdarzył szczodrze współczesną Polskę, dając nam muzycznego Apolla i Dionizosa. Od Antyku, jakże absurdalne i daremne są dysputy wokół domniemanej wyższości jednego czy drugiego: przecież Apollo i Dionizos są obaj wielcy, są różni. Pan Witold Lutosławski jest Apollem polskiej muzyki.

            Wartość następna, to otwartość profesjonalna. Ten Twórca nigdy się nie zamykał w wieży z kości słoniowej swego studia, lecz brał czynny udział – jakże znaczący – w pracach rozmaitych organizacji światowych włączając w to ONZ, a na naszym szacownym Związku Kompozytorów Polskich poczynając.

            Szósta wartość jest związana z poprzednią: to patriotyzm. Nie krzykliwy, manifestowany, natarczywy, lecz prawdziwy, głęboki, poważny. Patriotyzm ten nakazywał mu bronić polskości podczas nocy nazistowskiej okupacji, chronić godność człowieka i tożsamość kulturalną narodu pod komunistycznym reżimem.

            Ostatnia wartość, i nie najmniejsza, to wspaniałomyślność. Pan Lutosławski potrafi niezwykle dyskretnie przyjść z pomocą tym, których choroba wymaga nadzwyczajnych wysiłków i kosztów, a także tym , których młodość i talent oczekują wsparcia dla pełnego rozwoju.

            Proszę państwa, tak właśnie postrzegam postać Pana Witolda Lutosławskiego. Jestem nieskończenie szczęśliwy, że mam honor osobiście życzyć tu obecnemu Mistrzowi, aby przez  wiele lat w dobrym zdrowiu i niewyczerpanej wenie twórczej obdarowywał nas bogactwem nowych dzieł, których oczekujemy wszyscy.

            A teraz, miejsce dla muzyki…muzyki Witolda Lutosławskiego


(Jerzy Marchwiński, 4 marzec 1993
Biblioteka Polska, Paryż)                




Mesdames et Messieurs,

            Au nom de l’Association des Artistes Musiciens Polonais en France, je vous souhaite à tous la  bienvenue dans ces salons de la Bibliothèque Polonaise.

            Aujourd’hui nous avons l’honneur d’accueillir Monsieur Witold Lutosławski, l’éminent compositeur polonais, un des plus grands créateurs de la culture mondiale de ce siècle. Il fête cette année son quatre-vingtième anniversaire, prétexte à de nombreuses manifestations à travers le monde. En organisant une soirée musicale, notre Association entend contribuer modestement aux hommages ainsi rendus à celui qui est son Président d’honneur.

            J’aimerais exprimer à Witold Lutosławski ma profonde gratitude pour avoir bien voulu accepter de nous consacrer un peu de son temps si précieux.

            Mesdames et Messieurs, je dois avouer que j’étais assez perplexe en préparant les quelques mots à prononcer ici. Je pouvais tenter soit d’esquisser une silhouette "théorico-musicologique" de Monsieur Witold Lutosławski, soit de vous communiquer la vision personnelle que j’ai de lui en tant que créateur et en tant qu’homme.

            Veuillez m’excuser d’avoir choisi la seconde solution. Il existe des articles sur le compositeur dans toutes les encylopédies (pas seulement musicales) ; quant aux discours théoriques, mieux vaut les laisser aux spécialistes.

            Mesdames et Messieurs, tout comme la lumière blanche est composée de sept couleurs différentes, de même l’image de Monsieur Witold Lutosławski que je porte dans mon coeur et dans mon esprit est une unité organique elle-même composée de plusieurs valeurs. J’en perçois précisément aussi sept.

            La première de ces valeurs, c’est l’éducation. Aussi  bien celle du pianiste que celle de compositeur, fondamentale et unique, elle s’est faite en Pologne pour sa quasi-totalité. Autre exemple, après Chopin, de ce qu’un élève génial n’a nul besoin de courir le monde à la recherche de ses maîtres.

            La deuxième valeur, c’est le langage – en permanente évolution à raison de l’épanouissement individuel et de l’élargissement de la connaissance. Chaque étape de cette évolution est marquée par des œuvres, précieuses et belles : Concerto pour orchestre, Musique funèbre, Jeux vénitiens, Paroles tissées, mais aussi les Symphonies, le Quatuor, les Concertos pour violoncelle et pour piano, Partita, Chaîne 1, 2 et 3. S’en dégage un créateur qui domine la matière autant que la forme, ainsi que les autres problèmes du métier. C’est toujours l’artiste qui maîtrise sa palette, et non pas le contraire.

            La troisième valeur est la sagesse. La musique, art "a-sémantique" par excellence, peut parler (à sa façon, qui pour l’essentiel échappe aux qualifications) de manière élevée, sage, belle, ou à l’inverse médiocre, banale, triviale. A partir des douze sons, toujours les mêmes, que nous autres Européens avons à notre disposition, certains créent des chefs d’œuvre, d’autres fabriquent du kitsch.
            Monsieur Witold Lutosławski, grâce à un langage musical parfait quant à la forme et au métier, nous expose sa vérité sur le monde et sur l’homme ; il nous parle pensif, profond, subtil, bienveillant. Prenons l’exemple de son Concerto pour violoncelle. C’est un dialogue musical entre soliste et ensemble, qui de façon magistrale nous fait prendre conscience d’un autre dialogue, celui-là entre individu et collectivité. Dès la première écoute de l’œuvre, j’ai été frappé par la force expressive du dernier solo du violoncelle, qui s’interroge sur la signification de ce dialogue et même sur le sens de la vie.

            La quatrième valeur, c’est le caractère apollinien. La beauté classique, ineffable. Le destin a bien voulu combler la Pologne contemporaine, nous donnant en musique et Apollon et Dionysos. Depuis l’Antiquité, absurdes et vaines ont été les disputes autour de la prétendue supériorité de l’un ou de l’autre : Apollon et Dionysos sont distincts. Monsieur Witold Lutosławski est l’Apollon de la musique polonaise.

            Valeur suivante : l’ouverture professionnelle. Cet homme a toujours déserté sans état d’âme la tour d’ivoire de son studio pour participer  - de façon ô combien significative – aux travaux des organisations mondiales, en commençant par notre respectable Union des Compositeurs Polonais.

            La sixième valeur est liée à la précédente : c’est le patriotisme. Non pas criard, affiché, importun, mais authentique, profond, sérieux. Ce patriotisme qui lui faisait défendre la polonité pendant la nuit de l’occupation nazie, et l’a aidé à préserver la dignité de l’homme et l’identité culturelle de la nation sous le régime communiste.

            Dernière valeur, et non la moindre, sa générosité. Il sait venir discrètement en aide à ceux dont la santé nécessite des soins constants, tout comme à ceux qui – jeunes et pleins de talent – méritent le soutien.

            Mesdames et Messieurs, c’est ainsi que je vois Monsieur Witold Lutosławski. Je suis infiniment heureux d’avoir l’honneur de souhaiter en personne, au Maître ici présent, de nombreuses années de bonne santé et de veine créative, riches d’œuvres nouvelles comme nous en attendons tous.

            Et maintenant place à la musique… la musique de Witold Lutosławski !


(Jerzy Marchwiński, 4 Mars 1993,
à la Bibliothèque Polonaise de Paris) 


(Nie skrywam, ze odczuwałem ogromną tremę przed odczytaniem mojego tekstu niemal dokładnie w twarz Witolda Lutosławskiego, który, jako gość honorowy i bohater Spotkania siedział w pierwszym rzędzie, zaledwie kilka metrów przede mną. Ale w istocie, to nie dystans był przyczyna mojej tremy. Była nią niepewność reakcji Mistrza na moją dość nietypową ideą postrzegania jego osobowości i twórczości, porównanie apollińsko-dionizyjskie w szczególności. Z ulgą obserwowałem kątem oka reakcję na twarzy Pana Witolda. Była to rekcja sympatii, rozumienia i jakby zachęty do kontynuowania. Słowa jego podzięki po zakończeniu wieczoru napełniły mnie szczerą radością. Musiał chyba być zadowolony, skoro niedługo potem zaprosił mnie do jury krajowego, młodzieżowego konkursu poświęconego jego twórczości.

Miałem przywilej uczestniczenia w kilku spotkaniach z Mistrzem, z których jedno zapadło mi w pamięci szczególnie głęboko. Zwróciłem się był do  niego z prośbą o krótkie spotkanie, podczas którego zamierzałem przedstawić mu wielką prośbę naszego Stowarzyszenia, o przyjęcie pozycji Honorowego Przewodniczącego Stowarzyszenia Polskich Artystów Mużyków we Francji. Pozytywna odpowiedź była natychmiastowa. Zapewnił mnie o swoim wzruszeniu i przywileju, upoważnił do ewentualnego wykorzystania jego nazwiska dla aktywności Stowarzyszenia i prosił jedynie, żeby go nie angażować czasowo, ponieważ ma go bardzo  niewiele.

Nasze spotkanie odbyło się w domu Państwa Lutosławskich o 16:00. Spodziewałem sie, ze potrwa kwadrans lub pół godziny. Jakaż była moja radość i zdumienie, kiedy Pan Witold zaczął ze mną rozmawiać o muzyce, pokazywać projekty swoich nowych utworów, kiedy sam zaczął je grać na fortepianie. Z oczywistych względów czułem się trochę jak szeregowiec, który uczestniczy w rozmowie z marszałkiem, ale on sam sprawiał wrażenie, że traktuje mnie niemal jak równego partnera, z uwagą słuchając moich osobistych refleksji. Jedyne, czego wtedy serdecznie żałowałem to fakt, że  nie miałem ze sobą jakiegoś urządzenia do nagrywanie tego niezapomnianego wydarzenia, jednego z najbardziej niezwykłych mojego życia.).