Aktualnie,
w austriackim Bregenz nad Jeziorem Bodeńskim, odbywa się Festiwal Muzyczny. Tegoroczna
edycja zdominowana jest przez dwu kompozytorów, Mozarta i Andrzeja Czajkowskiego.
Mozarta
Czarodziejski flet będzie prezentowany podczas ponad dwudziestu spektakli. Nawiasem mówiąc, wszystkie bilety na siedmiotysięczną widownię,
zostały już dawno rozsprzedane.
Z
twórczości Andrzeja Czajkowskiego pokazano prawykonanie opery Kupiec wenecki, której libretto jest
oparte o dramat Szekspira pod tym samym tytułem, Koncert fortepianowy, Kwartet
smyczkowy i 7 Sonetów Szekspira.
Odbyło
się również międzynarodowe sympozjum poświęcone postaci i twórczości Andrzeja Czajkowskiego.
Zostałem zaproszony do wzięcia udziału w tym sympozjum i przedwczoraj, 22 lipca
miałem wystąpienie, którego oryginalny tekst polski i angielskie tłumaczenie
zamieszczam poniżej.
Garść wspomnień o Andrzeju
Czajkowskim z naszej studenckiej młodości
Byliśmy
równolatkami. Poznaliśmy się w Warszawie, w 1952 roku, w ówczesnej PWSM, w
pałacyku Sobańskich w Alejach Ujazdowskich.
On
był studentem Stanisława Szpinalskiego, niezwykle
barwnej postaci, wybitnego artysty, jednego z uczniów Ignacego Paderewskiego;
moją maestrą była, może mniej barwna, ale na pewno równie autentyczna,
znakomita artystka, Maria Wiłkomirska.
Andrzej,
już wtedy imponował swoją światowością, wielokrotnym bywaniem zagranicą,
wliczając w to wręcz wydający się nierealny Paryż. Moja sytuacja przypominała
nieco balzakowskiego bohatera, „wielkiego człowieka z prowincji w Paryżu”.
Istotnie,
z prowincjonalnego Lisińca, z przedmieścia Częstochowy, kompletny ignorant w
zawiłych relacjach warszawskiego środowiska muzycznego, siedemnastolatek,
znalazłem się w samym gąszczu różnych układów, w których on, czuł się już jak
ryba w wodzie.
Nie
odczuwałem wobec niego żadnego skrępowania ani onieśmielenia. Obce mi było
również jakiekolwiek uczucie zazdrości wobec jego oszałamiającego talentu. Po
prostu, podziwiałem i zachwycałem się
tym niezwykłym zjawiskiem, jakim był Andrzej.
Do
dziś nie wiem zresztą, skąd u Andrzeja
był ten stosunek do mnie, który określiłbym jako zaufanie. Nie było miedzy nami
jakiejś specjalnej zażyłości ani super koleżeństwa, ale wyraźnie istniała
komitywa, a nawet bliskość.
Moje
pierwsze, poważne słyszenie Andrzeja, to była Sonata h-moll Chopina. Siedziałem
bardzo blisko niego, niemal na wyciągnięcie ręki. Zauważyłem coś, co
zapamiętałem do końca życia, mianowicie, ruch jego palców. W przeciwieństwie do
niezwykle popularnego stylu gry na fortepianie, który określiłbym jako
„ruszanie palcami po klawiaturze”, jego palce poruszały się w sposób krańcowo
ekonomiczny, jakby bez ruchu. Miałem niemal fizyczne wrażenie, że on nie gra na
klawiaturze; on jakby bezpośrednio gra na strunach; on nie wydobywa dźwięku, on
go kształtuje swą wyobraźnią. Po wielu latach, wielkim zdumieniem napełniło
mnie odkrycie, że w czasie, kiedy jeszcze
byłem koncertującym artystą, posługiwałem się fortepianem niemal identycznie.
Samo
wykonanie Sonaty, w sposób nie do końca uświadomiony, nadrukowało mnie na
zawsze. Była to muzyka czysta, wolna od nieznośnej dla mnie tzw. interpretacji.
Po prostu, sama muzyka. Taka, jaką kreują moi preferowani, czyli Artur, czy
Marta, czy Światosław.
Sonata
Andrzeja była wielkim, jednolitym freskiem, a sposób, w jaki przedstawiał
dramaturgię zakończenia Larga połączonego z architekturą początkowych akordów
Finału, spowodował podejście mi serca do gardła, wrażenia, do którego żaden
inny pianista, z później słyszanych,
nawet się nie zbliżył.
Andrzej
miał chyba zgoła mozartowską potrzebę zabawy. Jego poczucie szczególnego,
paradoksalnie, naturalnie wyrafinowanego
humoru, nie opuszczało go właściwie nigdy.
Spośród
wszystkich naszych spotkań, raz jeden tylko zapamiętałem wybuch wielkiej
irytacji. Andrzej był więcej niż urodziwy, urodą Efeba. Wprawdzie był gejem,
ale chyba z tych jakby nieco zażenowanych. Krążyły za nim tabuny starszych
panów, z naczelnych pozycji socjalnej listy rankingowej najważniejszych postaci
środowiska. Pamiętam, jak po jednym z występów Konkursowych, tuż po zejściu z
estrady rzucili się na niego w sposób niewybrednie nachalny. I wtedy, on do
mnie, niby na ucho ale takim szeptem raczej scenicznym, wyraźnie wściekły i
poirytowany, wypowiedział życzenie pod ich adresem, które nie bardzo nadawałoby
się tu do zacytowania.
Nie
bardzo wiem jak to się stało, ale obaj, niezależnie, w jednym czasie
zdecydowaliśmy o chyba wówczas precedensowym wykonaniu w Uczelni I Tomu „Das
Wohltemperierte Klavier”. Stąd też ta żartobliwa dedykacja pod zdjęciem w
Programie Konkursu: ”Koledze po Bachu”.
Nie
wiem, czy byłem pierwszym, ale w każdym razie miałem wrażenie że jestem, kiedy Andrzej pokazał mi
swą, podobno pierwszą kompozycję. Byłem porażony jej szczególną dramaturgią i
wyrazem. Jej charakter niczym mi nie pasował do postaci Andrzeja. Był to utwór,
którego nazwy nie pomnę, jakby z innego
świata. Wtedy nie wiedziałem, ale dziś, ex post widzę, że był to w gruncie
rzeczy jego prawdziwy, intymny, skrywany przed światem obraz. Obraz jakiejś
nigdy nie gojącej się traumy i nigdy nie zabliźniającego się rozdarcia.
Wydaje
mi się, że teraz dopiero rozumiem, dlaczego Andrzej jakby zanegował swe
gigantyczne możliwości pianistyczne, na szczęście, choć w niewielkim wymiarze
utrwalone m.in. płytami z Koncertami Mozarta pod genialnym Fritzem Reinerem. On
po prostu musiał wypowiedzieć prawdę o sobie swoimi utworami, bez posługiwania
się dramatami innych. Myślę, że w Trio i Koncercie, jak może jedyny, być może
jeden z bardzo niewielu, przedstawił siebie, bez ekshibicjonizmu, ale w sposób
który mnie, znającego go odrobinę, zatyka dech w piersiach. W tych utworach
jest cały Andrzej ze swoim losem. Niekiedy myślę, jaką byłaby jego twórczość,
gdyby nie ta upiorna, niewyobrażalna
trauma duszy żydowskiego dziecka doświadczonego koszmarem nazistowskiego
piekła.
Wszystkie
nasze relacje były absolutnie nietypowe i w moim życiu, do żadnych nie podobne.
On, genialnie utalentowany, ja ze swoimi zwyczajnymi zdolnościami. Nigdy nie
wyczuwałem pomiędzy nami najmniejszej nierówności, nigdy nie czułem się
mniejszy lub mniej ważny. Było nam, na swój sposób, dobrze ze sobą. Przygodę
spotkań z Andrzejem noszę ze sobą jak żywą wartość. Jestem wielce rad, że danym
mi było ją przeżyć. Takie swoiste bycie razem jakby z jakimś Mozartem.
Warszawa,
14 lipca 2013
A
handful of memories about Andrzej Czajkowski from our youth, the time when we
were students
We were exactly the same age. We met in Warsaw in
1952, at the Academy of Music, then located in Sobanski Palace in Aleje
Ujazdowskie.
He was a student of Stanislaw Szpinalski, a very
colorful personality, a phenomenal artist, one of the students of Paderewski;
my teacher was Maria Wilkomirska, possibly slightly less colorful as a
personality, but an equally fantastic and true artist.
Even back then I was very impressed by Andrzej, his
worldliness and in particular by his many travels abroad, especially to Paris,
which seemed almost unreal for the rest of us living behind the Iron Curtain. I
resembled more the Balzac hero - "a great man from the country in
Paris".
I came from the suburbs of Czestochowa, and at the age
of 17 I was a complete ignoramus in the complexities of the Warsaw music world.
Andrzej on the other hand fit in perfectly in those difficult and entangled
relationships. He felt in them like a fish in a pond.
I didn't feel awkward or overwhelmed by him. I was
also never jealous of his amazing talent. I was just full of respect and
admiration for the incredible person that he was.
I don't know till today where his attitude towards me
came from. I would call it trust and closeness. Even though there was no
particular intimacy between us, there certainly was a special bond or
connection.
The first time that I really heard Andrzej play was his
performance of Chopin's B-minor Sonata. I remember that I sat very close to him, almost within a
hand's reach. I noticed something that I will remember forever, it was the way
he moved his fingers. Contrary to the most popular way of playing the piano, which
I can describe as " moving the fingers on the keyboard", his motions
were economical to the extreme. It seemed as though his fingers didn't move at
all. I had an almost physical impression that he didn't play on the keyboard
but directly on the strings, that he didn't produce sounds but created them
with his own imagination. Many years later I realized that when I was still an
active concert pianist I used the instrument in very much the same way.
Andrzej's performance of the Sonata, left a permanent imprint on me in a way that I didn't quite
realize back then. It was pure music, free from any so called “interpretation" which I find so
unbearable. Just simply music speaking for itself. Like the one created by my
favorite giants of the piano: Arthur Rubinstein, Marta Argerich or Swiatoslaw
Richter.
The way Andrzej played it, the sonata seemed to be a
grand, monolith fresco. The way he connected the dramatic ending of Largo with
the architecture of the opening chords of Finale moved me so much, that I don't
recall being moved like that by any other pianist ever.
Andrzej had an almost Mozartian need for amusement and
tricks. He had a fantastic, sharp, refined and very particular sense of humor
at all times.
In the course of our many meetings, I remember one
when he got really irritated. Andrzej was a stunning looking young man with a
beauty of ephebe. He was gay, but I think very much in the closet. He was
followed and admired by huge numbers of elderly men, most of whom had a
prominent position on a social ranking list of the most important men not only
in the music society. They were all clearly infatuated by him. I remember that
after one or his performances at the Chopin Competition they all attacked him
with a particular force. And he, clearly infuriated by this, whispered to me,
in that sort of whisper that is meant to be heard by everyone, that they should
all go to hell....well actually he said something far less polite, not really
suitable for me to quote here.
I don't know how it happened, but both of us
independently came up with an unprecedented idea to perform the entire first
book of Das Wohltemperierte Klavier at the Conservatory. This is where the
witty inscription under his picture in the booklet of the Chopin Competition
comes from. It is dedicated to me and I think it sounds better in German: “für
meiner Bach Kolege”, a
pun on “für
meiner Fach Kolege”.
I don't know it for a fact, but it seems that I was
probably one of the first person whom Andrzej showed his very first
composition. I was very moved by its dramatic content and expression. It's
character didn't fit it at all with Andrzej's character as I knew it. I don't recall
the title but it was a piece like from another world altogether. I didn't
realize it then, but I see it quite clearly now, that his compositions gave his
true image, very personal, very private and hidden from the world.
I only now understand why Andrzej felt like he had to
give up his piano playing even though he had incredible talent and
possibilities. There exists fortunately a great recording of him playing Mozart
concertos under fabulous Fritz Reiner. I
think he needed to tell the truth about himself through his own compositions
rather than using the work and drama of others. In his Trio and Piano Concerto
he really revealed his true self, without being excessive but in a very private
way. Possibly because I knew him a little, the way he opened up in his music
literally took my breath away. It was his whole, true self, his life and fate.
It makes me wonder what his compositions would be like if he hadn't lived
through the incredible trauma of a Jewish child surviving the atrocities of
nazi hell.
Our relations were very unique, not like any other
relations that I had with other people. He was a true genius, I had my
"normal" talent. Yet, I never felt a difference between us, I never
felt smaller or less important. We really felt good in each other's company. I
cherish the time we had together and I am happy that he was present in my life.
It is a bit like having lived close to some kind of Mozart.
Warszawa, July 14, 2013